sobota, 29 maja 2010

Co masz zrobić jutro, odłóż na za miesiąc

Źródło: http://youblog.typepad.com/














- Wiesz, coś w tym jest. Mój znajomy powiedział, że przez lata studiów było chlanie i imprezy, a za pisanie magisterki zabrał się dopiero w maju. Kilka dni z łóżka nie wychodził, laptop mu przegrzał to i owo, ale napisał. Taki był plan. Po co miał tracić czas przez całe dwa lata, rok czy choćby semestr? W zamian dobrze się bawił.

Tak mój przyjaciel skwitował moje donośne pojękiwania z serii "jak mi się nic nie chce, a tyle do roboty... to może jeszcze posiedzę". W sumie niegłupie, pomyślałam i - choć wpadałam na tę myśl często - dopiero teraz wydała mi się genialna, odkrywcza i nie do podbicia.

Na koniec czerwca roku pańskiego dwutysięcznego dziewiątego przewidziano obronę mojej pracy dyplomowej. Wydarzenie to miało być uwieńczeniem moich trzyletnich studiów, czasu pełnego napięcia, oczekiwania, ale i spełnienia. Wymarzony temat, ukochana dziedzina, czyli satysfakcja z tego, że wie się, o czym się mówi. Do napisania wiele, ale za to z jakim dreszczykiem! Świadoma, że wybrany kierunek edukacji (językoznawczy) wymagać będzie ode mnie wielu analiz i żmudnej pracy, zabrałam się do roboty już w listopadzie. Motywowała mnie pani promotor, świetna kobieta, sumienna i bardzo pomocna.

W styczniu ukończyłam pierwszy rozdział, w lutym niemal do końca doprowadziłam analizę. Z racji, że byłam sporo do przodu, nie uczęszczałam na seminaria. Bo i po co? Zamiast wstawać o szóstej, wysypiałam się do ósmej, co, jak myślę, było główną zaletą całej sytuacji. Dokończone podrozdziały sumiennie przesyłałam pani docent mailem, a na poprawki zgłaszałam się pod koniec seminarium. Z początkiem maja praca była gotowa.

Mniej więcej rok temu stałam na dziedzińcu uczelni, rozmawiając z współtowarzyszami studenckiej doli. Jako że terminy obron zbliżały się wielkimi krokami, spotkanie z komisją było głównym tematem naszych rozmów. Po kilku minutach uzbierała się nas spora grupka, więc rozmowa stała się bardziej żywiołowa. - Ja już mam pracę napisaną, zostały mi tylko poprawki edytorskie, drukowanie i mam z głowy - pochwaliłam się nieopatrznie. - Eeee, ja mam dopiero pierwszy rozdział, nie chce mi się - skwitowała koleżanka. Oburzyłam się wielce i tonem belfra poinformowałam ją o ewentualnych skutkach jej niedojrzałej postawy.

Miesiąc później, w tym samym miejscu, rozmawialiśmy wszyscy o efektach naszej pracy. Wszyscy oddychali głęboko tytoniowym powietrzem, uspokajając się po mniej lub bardziej emocjonującej rozmowie. Ja się zdenerwować nie zdążyłam, bo weszłam do sali dosłownie minutę po przyjeździe na uczelnię, toteż z rozbawieniem obserwowałam blado-siną brać studencką. I rozmawiamy. - I co dostałaś? - zapytała życzliwie koleżanka. - Z pracy cztery, doprawdy nie wiem, dlaczego, z obrony za to pięć, bo rozmowa była miła i produktywna - pochwaliłam się znów nieopatrznie. - Eee, to spoko. Mi pracę ocenili na pięć, obronę też, więc luz - odpowiedziała ta sama koleżanka, która miesiąc wcześniej miała napisany jeden rozdział pracy. Zagotowało mnie. I ja się pytam, gdzie tu sprawiedliwość?

Akcja dzieje się pół roku później. Zestresowana biegam po uczelni ze świadomością, że indywidualny tok studiów, który zafundowałam sobie w pierwszym semestrze mojej magisterki, będzie mi się odbijał czkawką jeszcze długi czas. Patrzę na zegarek i już wiem, że nie zdążę zdobyć zaliczenia przed pójściem do pracy. Trudno, zdarza się. Czyżby? Może nie zdarzyłoby się, gdybym nie odkładała wszystkiego na ostatnią chwilę. Gdybym uczęszczała na zajęcia (bo mogłam, specjalnie na tę okazję dostałam od szefowej wpis z góry do grafiku, że w środy mnie nie ma - bo rano zajęcia, a po piętnastej druga praca). Wizja niezaliczonego semestru plątała mi się po głowie od dobrych kilku dni, przybierając na sile z każdą kolejną godziną, w której nie udało mi się zdobyć zaliczenia - bo mnie nie było, więc muszę odpowiadać z całego semestru. I tak z każdego przedmiotu.

Dwa tygodnie później zerknęłam do indeksu. Wszystkie wpisy - są. Średnia - jedna z wyższych podczas moich wszystkich lat edukacji. Zaliczone wszystkie zajęcia z ocenami wyższymi, niż mogłabym się spodziewać po regularnym uczęszczaniu na ćwiczenia. I ja się pytam, gdzie tu sprawiedliwość?

Są ludzie, którzy najefektywniej pracują pod presją czasu. Należę do tej właśnie grupy. Przez długi czas próbowałam się oszukiwać - że sumienność, regularność i oddanie wyjdą mi na dobre, że będę miała więcej czasu dla siebie, że mniej stresu, że efekty zdecydowanie lepsze. A guzik prawda. Już wiem, że za pracę muszę się brać tylko i wyłącznie wtedy, gdy deadline krzyczy: "Jeszcze kwadrans!*". Wtedy wiem, że zdążę, a swoją pracę wykonam naprawdę dobrze. Może zasmucające to dla idealistów - ale nie płaczcie, w sumienności pole do popisu Wam zostawiam, moi drodzy. Czerpcie z tego pełnymi rękoma.



*pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło w tym fragmencie ;-) Polecam: http://gazetawirtualna.pl/artykuly/przy_herbacie_jeszcze_kwadrans,1408.html

poniedziałek, 10 maja 2010

Małomiasteczkowa higiena kolejkowa

Źródło: muzyka.wp.pl













Nie wiem, jak jest w wielkich miastach. W średnich często, a niewielkich notorycznie jestem świadkiem rytuału toaletowego w każdej kolejce, w jakiej przychodzi mi stać.

Dziś wysnułam wniosek, opierając go na wieloletnich właściwie obserwacjach jednostki w tłumie. Tłumem nazywam tu kolejkę w banku, na poczcie i gdziekolwiek indziej, najczęściej w okolicach pierwszego lub piętnastego dnia każdego miesiąca. W mojej głowie pojawiły się dwie teorie - obie, niestety, niezbyt radosne. Albo ja przerosłam swoje rodzinne miasto, albo ono, zapyziale i wesoło, tkwi w martwym punkcie. I nie pomoże tu ani droga krajowa przez centrum, ani druga pizzeria, ani też odnowienie elewacji na którejś z kamienic. Podejrzewam, że nawet nowy bar by niewiele pomógł. Zawsze, niezmiennie i przez kolejne wieki, na tablicy informacyjnej będzie widnieć magiczna liczba jedenastu tysięcy i dwustu mieszkańców, z czego jedna czwarta siedzi na emigracji, a druga czwarta (jakkolwiek to zabrzmiało) studiuje. Z tej drugiej czwartej trzy czwarte zapewne nigdy już do rodzinnego miasta nie powrócą.

Z racji silnego poczucia patriotyzmu lokalnego (jak również braku odpowiedniego współlokatora do potencjalnego mieszkania w mieście, w którym studiuję), moim miejscem zameldowania oraz zamieszkania wciąż jest ta mała mieścinka. Wprawdzie ze ścisłego centrum (choć nie wiem, czy określenie "ścisłe centrum" sprawdza się w przypadku Dąbrowy, brzmi to śmiesznie, nieprawdziwie, bo gdzie tu jakie centrum? Centrum raz jest, a raz go nie ma - zależy, w którym miejscu sobie człowiek na plantach stanie) wyprowadziłam się kilka lat temu na tzw. przedmieścia (co jest kolejnym niefortunnym wybrykiem języka, bo jak można mieszkać na przedmieściach, skoro miasto, przed którym się mieszka, ciężko miastem nazwać? Prędzej by się chyba "przedmieścinka" nadała), niemniej jednak do rynku niedaleko, bo kilka kilometrów, a i pod tym samym kodem pocztowym wciąż istnieję.

W mieście, jeśli nie jestem przejazdem, to bywam bardzo rzadko. Jak się wyjdzie na rynek, to się mija albo staruszków, albo dzieciaki, albo małżeństwa z okolicznych wiosek z rozwrzeszczanym dziecięciem w pakiecie. W związku z powyższym, niewiele jest tam atrakcji, które byłyby w stanie przyciągnąć mnie choć na kilka chwil. Wyjątkiem są dni przed świętami jakimikolwiek, wtedy wszyscy znajomi ze studiów zjeżdżają i można iść do baru uporządkować doznania - albo po Pilchowemu, czterema pięćdziesiątkami, albo spokojnie, ospale upić się piwem. Poza tym jednak - nic. Jestem w mieście tylko i wyłącznie wtedy, gdy sytuacja mnie naprawdę do tego zmusza.

Trzy są takie sytuacje: 1) listonosz zostawił awizo i trzeba jechać po paczkę, 2) ja muszę wysłać paczkę, 3) muszę komuś wpłacić pieniądze. Pierwsza sytuacja jest złem koniecznym - jak się chce wiedzieć, co dobrego w paczce przyszło, to trzeba się poświęcić. Drugą sytuację zawsze odwlekam w nieskończoność, aż potencjalny odbiorca zaczyna rzucać obelgami w moim kierunku. Z trzecią sytuacją podobnie jest jak z drugą. Wyjątkiem jest długo wiszący nade mną dług, którego wprawdzie spłacać nie muszę raz-dwa, ale dość mam świadomości, że nie mam czystego konta.

Los się oczywiście na mnie mści za wszelkie ociąganie się i poślizg w terminach, więc za każdym razem, gdy wchodzę na pocztę lub do banku, przede mną rozciąga się malowniczy obraz około piętnastu wkurzonych osób i jednego klienta przy okienku, który ze zdenerwowania czerwieni się, sapie i upuszcza wszystkie kwitki - bo mu się długopis wypisał, bo nie wziął dowodu, bo zabrakło złotówki. Z racji, że nie należę do typów, które się ogromnie w kolejkach niecierpliwią, a wszędzie się zawsze pierwsze pchają, staję zawsze spokojnie na końcu kolorowego węża i poczyniam pewne obserwacje.

Widok to niczym z kiepskiej, starej, polskiej komedii. Mniej więcej połowa kolejki to dospodynie domowe, które "na chwilę" wybiegły pozałatwiać sprawy na mieście. W pomiętym dresie, z tłustymi włosami i plamą sosu na piersi. Te zazwyczaj stoją niecierpliwie, fuczą, klną pod nosem, stukają palcami w blat, a gdy już stoją przy okienkach, w oczekiwaniu na swoją kolej, przeglądają się w szybce i nagle jak nie hukną na swoich biednych mężów: "Czemu mi, cholera, nie powiedziałeś, że się rozmazałam!?".

Jeśli już jakiś pan stoi w kolejce, zazwyczaj wygląda na smutnego i zastraszonego - przez małżonkę, dzieci, sąsiada i jego chomika. Strach się przesunąć o jedno miejsce, bo szuranie butów powoduje, że biedny chłopina podskakuje, a potem przez piętnaście minut ściera krople zimnego potu z czoła. Często towarzyszy mu córka bądź wspomniana już małżonka. Te zajmują miejsca w loży prześmiewców, przy stoliku, który - podczas ich pobytu w placówce - absolutnie nie może posłużyć za stanowisko do wypełnienia druczku czy podpisania koperty. Nie i już!

I wtedy przychodzi czas na dzieci. Dziewczynki, chłopcy, trzy-, pięcio- i ośmioletni wysłannicy diabła, których zadaniem jest przygotować świat na Apokalipsę. Jest pełno wrzasku, płaczu, plam po złamanych długopisach i pieluch, które właśnie w tamtej chwili wypadałoby zmienić.

Bez mała każdy z wyżej wymienionych po kilku minutach rozpoczyna toaletowy rytuał. Tak więc mamy elegancką czternastoletnią córkę z torebką od Frady, która dłubie sobie w uchu, a potem sprawdza, co wydłubała. Jak nic nie wydłubała, to bierze sprawę na sposób, ślini palec i dłubie dalej. Mamy też syna, któremu się majteczki wcięły w miejsce wiadome, ale jemu wybaczymy, on dopiero w tym roku miał pierwszą komunię. Obok stoi mama, pani z blond pasemkiem i pięciocentymetrowymi odrostami, w jeansowych spodniach siedem ósmych i welurowej bluzie koloru biskupi róż. Czasu tracić nie przystoi, więc bierze się za manicure - obgryza paznokcie wytrwale, aż się krew poleje - i już jest cały zabieg do przodu, ile czasu zaoszczędziła!

Zaraz za mną największy koszmar, jaki mnie spotyka we wszystkich instytucjach - mlaskający pan. Mlaskający pan to ktoś taki, co to obiad zjadł dopiero, a stojąc w kolejce ma chwilę na przegląd uzębienia i ewentualną korektę środowiska. Mieli językiem, mlaska, cmoka, robi to dziwne coś, co brzmi jak zasysanie powietrza z oślinionej skuwki (wiem, trzy lata w podstawówce siedziałam w ławce z taką jedną...). Jak już mu się uda doprowadzić swą jamę ustną do porządku, mlaska ukontentowany, a ja się zastanawiam, czy naprawdę tak bardzo mi na tej paczce zależy, czy wysyłki nie mogę jeszcze o dzień przełożyć, czy na pewno chcę dziś spłacać wszystkie długi.

Zastanawiałam się przez dłuższy czas, gdzie są "swojaki". Tacy, co to ani nie mlaskają, ani w nosie nie dłubią, ani nie robią z palców patyczków do uszu, a na dodatek jeszcze ładnie pachną. Przecież nie wszyscy wymarli, nie wszyscy powyjeżdżali, nie wszyscy studiują gdzieś daleko. I wtedy sobie uświadomiłam, że wszyscy za to korzystają pewnie z kont internetowych. I zapłakałam nad własnym losem. Bo ja też korzystam, ale wypłata nim przyjdzie, to już rozdysponowana, więc później pokutuję długimi godzinami w otoczeniu, bądź co bądź, swoich pobratymców.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Czy rzeczy mogą przynosić pecha?


Zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, czy jakaś konkretna rzecz nie przynosi wam pecha? Może notorycznie zatkany zlew to nie wina męża, ale tej nieszczęsnej uszczelki, którą biedak zamontował kilka tygodni temu? Wierzcie mi, takie rzeczy się zdarzają. Pozwólcie, że wam o tym opowiem...
 
Jakiś czas temu zaczęłam wierzyć, że żal i cierpienie ludzi związanych z pewnym przedmiotem są w stanie zatruć życie jego kolejnemu właścicielowi. Także posiadanie czegoś, co rzecz opłakiwaną przypomina, może być ryzykowne. Z innym rodzajem "klątwy" można się spotkać również wtedy, gdy ma się coś, co szczególnie podoba się innym.


Klątwa nr 1

 
Jakieś sto lat temu, w liceum, aktywnie uczestniczyłam w lekcjach wuefu. Było to dość nietypowe zważywszy na fakt, iż przez wszystkie poprzednie lata swojej edukacji dzielnie spoczywałam na ławce, będąc wiecznie niedysponowaną. W szkole średniej jednak dobry wuefista połączony z bardzo aktywną klasą, rozbudzili we mnie sportowego ducha. 


Mniej więcej cztery razy w tygodniu wpadałyśmy wszystkie do swojej szatni, zajmowałyśmy stałe miejsca (kąt lewy przy oknie, między wieszakami a kaloryferem i żaden inny), rzucałyśmy plecaki i przebierałyśmy się w króciutkie szorty i obcisłe podkoszulki. Podczas tego rytuału przeprowadzane były oceny obiektów wszelakich, począwszy od butów na stanikach kończąc. Chcąc, nie chcąc, ocena dopadła i mnie. "Jakie masz zarąbiste kolczyki, jaaaa!" usłyszałam razy cztery. Dwa dni później został mi tylko jeden - drugi zaginął gdzieś podczas przedwuefowych przebieranek.


Klątwa nr 2

 
Zaraz po ślubie, mój brat ze swoją piękną małżonką, wprowadzili się do domu wynajętego od kuzyna. Dom ogromny, okolica całkiem przyjemna, do miasta niedaleko, a już prawie jak na wsi. Docierali się przez kilka miesięcy, aż nadeszła ta chwila: postanowili kupić psa. Kto kupował, ten wie, że rzecz nie jest łatwa: trzeba pomyśleć, czy duży, czy mały, włochaty czy nie, z mordą płaską czy smukłą, skaczący czy śliniący się (choć Bóg mi świadkiem, że mój pies posiadł obie te umiejętności), szczekacz czy dostojny zwierz. Jak już się człowiek dobrze zastanowi, rozpisze w dwu kolumnach i porówna wyniki, to przychodzi pora na wybór imienia. Bo jak już wybrało się dużego, to Pyszczek nie pasuje, a Brytanem pekińczyka też nazwać nie wypada. Później trzeba pomyśleć, skąd to to wziąć i gdzie to umieścić. Cóż...


Mój brat i jego piękna małżonka zostali przyłapani na etapie "sierściuch versus łysy" przez uroczą jamniczkę, która ni stąd, ni zowąd pewnego dnia pojawiła się przed ich drzwiami. Psina była już dorosła, wcale niebrzydka. Charakter trochę koci, ale na początku tak jest właśnie, że ludzie się nabierają i jeszcze nie wiedzą, że jak się chce mieć zwierzę z kocim charakterem, to po prostu trzeba sobie załatwić kota. Oni się właśnie nabrali. Żaba (bo tak ją nazwali, do dziś nie jestem w stanie pojąć, co ich do tego skłoniło) chodziła własnymi ścieżkami i niewiele ją obchodziło zdanie jej nowych właścicieli. Jak się ją chciało pogłaskać - warczała, jak się przestawało - warczała również. Mimo to miała to coś, na co kupowała każdego, kto miał z nią styczność.


Dnia pewnego w domu młodych zjawił się dawno nie widziany wujek. Po wymianie uprzejmości i pierwszych kilku łykach kawy, wujek "wyhaczył" zwierzynę w kącie kuchni. "Piękny pies, powiem wam - powiada im - miałem niedawno podobnego jamnika, pies to był. Piękny, owszem, ale nieposłuszny skurwysyn, sąsiadom życie zatruwał." Powzdychał trochę, ale temat porzucił.


Po trzech dniach nieobecności Żaba wróciła. Wracała kilka razy, za każdym razem zaś przynosiła świeżutką kurę z sąsiedniego kurnika. Widać, po szóstej kurze poczuła, że się wykupiła, bo zwiała. I tyle ją widzieli.


Klątwa nr 3

 
Powrót do przyszłości. Mamy rok 2010. Sobota, pogoda brzydka. Po ostatniej rozmowie telefonicznej ustalono: Lubasz (ponad 500 km), wyjazd - 3:00. Być najedzonym, zwartym, gotowym i z zapasem Red Bulla w plecaku. Nie kładłam się spać. Czułam się jak na haju, szczęśliwa, że poszukiwania się właśnie kończą. Od roku rozglądałam się za nowym samochodem, ciągle niepewnie, bo nie wiadomo było do końca, jak się wszystko potoczy. Potoczyło się dobrze, spotkanie umówione, samochód czeka. Godzina trzecia, podjeżdża brat, ja się pakuję do samochodu, on pociąga łyk najokropniejszej herbaty świata (świętokradztwem dla mnie jest dodawanie do dobrej, owocowej/ziołowej fusiastej herbaty soku z malin i cytryny jednocześnie, a fe!) i ruszamy. Po kilku godzinach dojeżdżamy na miejsce. Do faceta nawet nie dzwonimy, bo "cudo bezwypadkowy samochód" okazuje się być kupą krzywego złomu. Wracamy skwaszeni.


W międzyczasie przypominamy sobie o jakiejś ofercie w Łodzi. Dzwonimy do bratowej, ona przerzuca pocztę, dyktuje nam numer. Szczęśliwie (?) dla nas - samochód nadal czeka na nowego właściciela. Pojechaliśmy więc do Łodzi, obejrzeliśmy auto, podaliśmy sobie dłonie i spisaliśmy umowę przedwstępną.
Już słowa: "Wie pani, bo BMW to zawsze było moje marzenie... i ja sobie tak wymarzyłem ten samochód... i bardzo żałuję, że muszę go sprzedać" powinny być dla mnie alarmem, czerwonym światłem, głośnym wrzaskiem: UCIEKAJ! Oczywiście nic podobnego się nie stało, współczująco uśmiechnęłam się do pana sprzedawcy, znów podaliśmy sobie dłonie. Wróciliśmy z bratem jednym samochodem, bo trzeba było dopełnić kilku formalności w związku z tamtym (były kradzione tablice, karta pojazdu była w wydziale , takie tam).


Takie tam okazało się być kredytem do spłacenia, brakiem zaświadczeń o zdjęciu cesji i tysiącem innych rzeczy, o które nie zapytaliśmy, ponieważ prawdopodobnie byliśmy chwilowo niepoczytalni. Ot, psikus. Nie ma jednak problemów, których nie da się rozwiązać, więc nie ubolewaliśmy zbytnio. Po kilku dniach część transakcji dokonaliśmy, samochód przejęliśmy i rozpoczęliśmy oczekiwanie na zaświadczenie z banku...


...które długo nie nadchodziło. W międzyczasie wymieniłam opony (nie, że lato się zbliża - czysty lans, zimowe to zwykłe stalówki, a letnie to piękne alusy). Po przejechaniu kilku kilometrów od wymiany opon zamigała kontrolka. Miga sobie do dziś wesolutko. Ale tego nie można jeszcze nazwać pechem, prawda? I wtedy zaczęła skrzypieć tulejka przy wahaczu. Niby nie pech, niby nic się nie rozpada, ale straszna wiocha. Udało mi się wcisnąć do mechanika, który wymienił wadliwą część. I wtedy zaczęła skrzypieć tulejka przy wahaczu. Inne koło, inny wahacz, ale dźwięk tak samo irytujący. Uznałam, że to innym razem. I wtedy zaczęła skrzypieć tulejka przy wahaczu. Jeszcze inny wahacz w jeszcze innym kole. I teraz sobie obie skrzypią wesolutko.


Kończył się przegląd, więc pojechałam na stację diagnostyczną. Miły pan, kompleksowa obsługa, piecząteczka, wpis - jest. Wsiadam do samochodu, on jeszcze za mną krzyczy: "A światła wszystkie są?". "Są!", odpowiadam. I wtedy zaczyna migać kontrolka. Oczywiście, nie mam pojęcia, co to za kontrolka, ponieważ cała instrukcja jest po niemiecku, a ja po niemiecku nie szprechen. Wieczorem ojciec za to mi powiedział, że mi się prawe oko zepsuło. Obie żarówki do wymiany, bo wiadomo, będzie prosto, ładnie i w jednym odcieniu.


Formalności ciągną się od miesiąca, ale wygląda na to, że w tym tygodniu się wszystko definitywnie zakończy. Zadowolona, z uzupełnionym bakiem, jeżdżę tu i tam. I tak sobie myślę, że tyle przeszłam z tym samochodem, ale koniec końców wszystko zmierza w dobrym kierunku.


I wtedy zabiłam zająca. Wraz z zającem zginęło nadkole, pół zderzaka i jeden halogen. A facet u blacharza przez 15 minut się ze mną kłócił, że to musiała być sarna. I nawet ze złożeniem tego do kupy jest problem.


W duchy nie wierzę, w proroków też średnio, ale jedno do końca życia zapamiętam: skupiać się na cudzych dobrach nie będę, chyba że bardzo kogoś nie lubię. Wtedy - jak już się skupię - będę miała pewność, że jakieś cholerstwo mu w końcu na drodze stanie!

wtorek, 20 kwietnia 2010

I nic nie zepsuje mi humoru!

















Nie ma znaczenia, czy to za sprawą korzystnego biometru, cudzej życzliwości czy wyjątkowo dobrej kawy - każdy z nas ma taki dzień, w którym nic nie jest w stanie popsuć mu humoru.

Obudziłam się pięć minut przed budzikiem, co jest zwykle dla mnie ogromną tragedią. Tego poranka jednak czułam, że nic nie zepsuje mi humoru. Spokojnie wstałam, pół godziny spędziłam w garderobie zrzucając z wieszaków stare swetry tylko po to, żeby znaleźć jedną, przyzwoitą bluzkę. Niespiesznym krokiem udałam się do łazienki, namalowałam sobie oczy, po czym... zorientowałam się, że zabraknie mi czasu na śniadanie. Niby żadna nowość, ale przecież obudziłam się pięć minut przed budzikiem! To nic! Nic nie zepsuje mi dziś humoru!

Do firmy zajechałam dwie minuty po siódmej. Cztery minuty po siódmej wpadł szef i ochrzanił mnie za spóźnienie (zapomniałam o powiadomieniu w razie wyłączenia alarmu, które dostaje SMS-em). On również nie zdążył zjeść śniadania, co było bezpośrednią przyczyną obwinienia mnie za wszystkie rozbiory Polski. Nie, tym razem nic nie zepsuje mi humoru!

O siódmej trzydzieści zadzwonił zziajany Zbyszek i poinformował mnie, że w koparce skończyło się paliwo. Uspokoiłam go, po czym - przepełniona optymizmem - zapakowałam do firmowego samochodu trzy puste kanistry i siebie. Dojeżdżałam już do stacji, gdy jadący przede mną kierowca TIR-a uznał, że zatankuje właśnie tam. Dwadzieścia minut oczekiwania, aż pan kierowca zwolni oba stanowiska do tankowania również nie zepsuło mi humoru. Grzecznie poczekałam na swoją kolej, co opłaciło się, a jakże, gdyż za moje kanistry wziął się zabójczo przystojny mężczyzna. Do dziś dziękuję mu za to, że nie zwrócił mi uwagi, że mam dżem na twarzy. Ależ skąd, to również nie zepsuło mi humoru!

Ruszyłam w trasę. Piękny dzień, wiatr włosy rozwiewa... a nie powinien, bo bardzo długo próbowałam je upiąć. Próbuję zasunąć szybę... której nie ma, bo się gdzieś zapadła. Ale nie ma tego złego, przecież nic nie zepsuje mi dziś humoru. Zrobiło się ostro, zrobiło się rajdowo, całe siedemdziesiąt na budziku! Wtem kierowca przede mną gwałtownie zahamował. Ja za kierowcą, za mną zepsute siedzenie, za siedzeniem zepsute żelastwo, a za żalastwem trzy kanistry benzyny spokojnie się położyły. Zjechałam w boczną drogę, co by nieszczęsne postawić. Zatrzymałam się na poboczu, otworzyłam bagażnik, weszłam do niego, wypięłam pupę w celu drzwi podtrzymania, bo siłownik nie działał i w tej pozycji rozpoczęłam proces stawiania. Ręce w benzynie, kolana w błocie, pupa w smarze - nie, nic nie zepsuje mi dziś humoru!

Ruszyłam w dalszą drogę. Traf chciał, że wyjechałam zaraz za traktorem. Spokojnie jednak czekałam, przepuszczając samochody z naprzeciwka. Gotowa do wyprzedzania... zostałam wyprzedzona razem z traktorem przez super wypasioną furę. Za super wypasioną furą z rozpędu ruszyła ciężarówka. Za ciężarówką z rozpędu ruszyłam ja. Jak się po chwili okazało, był to przewóz bydła. Niestety, szyba nadal tkwiła w drzwi czeluściach. Ale i to nie było w stanie zepsuć mi humoru.

Wracałam długo, powoli. Dojechałam do firmy cała i zdrowa. Zadowolona, spokojna weszłam do łazienki. Wciąż na rękach mając smar i benzynę, sięgnęłam po Ludwika, który osamotniony stał na umywalce. Nałożyłam odrobinę na dłoń. W swym wielkim szczęściu i euforii klasnęłam mocno w dłonie (nie pytajcie, dlaczego...). Ludwika na dłoni już nie było, za to zerkał na mnie uroczo z mego biustu. Och, Ludwiku, i ty mego humoru nie zepsujesz! Wróciłam do biura, spokojnie zrobiłam sobie kawę. Wypiłam ją bez większego uszczerbku na zdrowiu, nie licząc wielkiego siniaka na udzie po zderzeniu z biurkiem w drodze do łazienki. Poszłam umyć naczynia.

I wtedy spadł mi kubek...

sobota, 27 marca 2010

Jedenaste: Nie podczytuj lektury sąsiada?

Źródło: shannonkeyobrien.com

Pociąg to idealne miejsce do nadrobienia lekturowych zaległości. Często zdarza się, że książka, którą wtedy czytamy wciąga także współpasażera. Często zdarza się również, że współpasażer się gorszy. Ale nie rzadziej może się czegoś nauczyć razem z nami.

Jadę pociągiem, czytam książkę. Sąsiad "dyskretnie" spogląda mi przez ramię. Czyta, czyta, czyta... Robi się czerwony, czyta dalej. Zmienia kolor na fioletowy, chrząka, wierci się i niemal wskakuje na moje miejsce. Gdy zbliża się jego stacja, podskakuje jak oparzony i w pośpiechu zbiera swoje bagaże. Skąd biedak mógł wiedzieć, że zostanie "zmuszony" do przeczytania kilku stron o sztywnym członku Humberta Humberta zwinnie wślizgującym się między nogi małoletniej Lo.

Wydarzenie to podsunęło mi pomysł czytania stronami do okna. Przy okazji kolejnej podróży trasą Tarnów-Kraków postanowiłam wypróbować nowy sposób. Rozsiadłam się wygodnie, rozprostowałam nogi rozkoszując się wolnym miejscem przede mną. Pięć minut później siedziałam otoczona przez trójkę współpasażerów, co było doskonałym bodźcem do tego, by sięgnąć po lekturę. Obok mnie siedział znudzony "kolo", próbujący rozplątać kable od słuchawek. Mimo całego uroku tej sytuacji, skupiłam się na czytaniu. Tym razem "Bluszcz". Numer lutowy, temat przewodni: kuszenie, na okładce znana wszystkim scena: Ewa z cyckiem na wierzchu podaje jabłko Adamowi, który wszystko, co interesujące, ma zasłonięte. Myślę, że wspomniany cycek był bodźcem dla "kola", ponieważ zaczął się intensywnie wpatrywać w okładkę. Jako że przeczytanie kilku tytułów z okładki nie leżało w jego kompetencjach, postanowił dojrzeć, co w środku. Czytanie do okna się nie sprawdziło - "kolo" zaczął wpatrywać się w odbicie gazety w szybie, ja zaczęłam się wpatrywać w "kola", a współpasażerka we mnie. Jak sytuacja z panem od "Lolity" mnie rozbawiła, tak sytuacja z "kolem" zirytowała. Zaniechałam więc lektury.

Jakiś czas później jechałam pociągiem z koleżanką, którą kilka dni później czekał egzamin z matematyki (zapewne jakiegoś koknretnego, skomplikowanego, supertajnego działu matematyki, którego nazwy nie jestem w stanie powtórzyć). Było tłoczno, było duszno, siedziało się "na baczność", więc przyjemności z czytania czerpać się nie dało. Koleżanka jednak, zdając sobie sprawę z faktu, że przez weekend nauczy się niewiele, wyciągnęła podręcznik i zaczęła czytać, liczyć, podstawiać do wzoru. Obok niej siedział starszy pan - Mąż, obok mnie jego zacna Małżonka. Ona zajęła się porządkami w torebce, on natomiast - jak można się domyślić - rozpoczął proces zerkania przez ramię do książki koleżanki. Zerkał długo i intensywnie, po czasie już bez skrępowania. Żona, zauważywszy, co się wyrabia na jej oczach (skandal!), poczęła chrząkać, kaszleć, cmokać, mlaskać i wydawać wszystkie inne odgłosy, które przyprawiają mnie o gęsią skórkę. Mąż, jak gdyby na przekór swej miłości, wpatrywał się coraz intensywniej.

Dotarliśmy do stacji Kraków Główny. Sprawdziłam czy wszystko mam, wstałam, ubieram płaszcz. Koleżanka oderwała się od lektury, przeciągnęła się, sięgnęła po torebkę, aby schować podręcznik. Zawiedziony Mąż obserwował cały proces wysiadania. Byłyśmy już przy drzwiach, gdy usłyszałyśmy, jak Żona do Męża mówi z przekąsem: "Matematyka?", na co Mąż: "Tak, wiesz, doszliśmy z panią do funkcji liniowych".

poniedziałek, 1 lutego 2010

"Czerwone jabłuszko..."

"Czerwone jabłuszko przekrojone na krzyż, czemu ty, dziewczyno, krzywo na mnie patrzysz?" - to był pierwszy utwór, jakiego nauczyłam się podczas lekcji gry na pianinie. Nauczyłam się... śpiewać. Moja nauczycielka zawsze uważała, że mój talent wokalny nie był gorszy od talentu do gry na fortepianie.

Miałam 6 lat, gdy pierwszy raz zetknęłam się z tworem, jakim była szkoła muzyczna. To był wrzesień (pamiętam jak dziś!), kolejny dzień w przedszkolu. Siedziałam z koleżanką na dywanie, bawiłyśmy się klockami. W pewnym momencie pani Marzenka donośnym głosem oznajmiła, że zaraz zjawi się grupa, która zagra nam kilka ładnych utworów. Nam to większej różnicy nie robiło - może poza tym, że trzeba było odłożyć klocki.

Najpierw weszła ona - kobieta, której wieku do dziś nie jestem w stanie ocenić. Miała długie, siwe włosy i śmieszne pejsy. Była elegancka i dostojna, jednak w jej oczach tliło się szaleństwo (i to wcale nie było mylne wrażenie, jak się później przekonałam). Za nią wtoczyła się grupka młodzieży (dla mnie to wtedy była młodzież) z podstawówki. I wtedy... zobaczyłam jego. Był piękny, wspaniały i grał na keybordzie firmy Yamaha. Ach, mój prywatny Adonis, do którego wzdychałam przez cały występ.

Po powrocie do domu oznajmiłam rodzicom, że chcę się uczyć gry na pianinie. Głównego powodu, oczywiście, nie zdradziłam. Rodzice bardzo się ucieszyli, że ich córka jest taka ambitna i już na drugi dzień pobiegli do przedszkola wypytać dyrekcję o szczegóły związane ze szkołą muzyczną. Tydzień później podekscytowana ruszyłam do biblioteki miejskiej, gdzie odbywały się zajęcia.

Jak się okazało, przez kolejne 5 lat nauki ani razu nie spotkałam mojego księcia (czego nie żałowałam, bo odkochałam się po miesiącu). Za to gra na pianinie wciągnęła mnie zupełnie... przynajmniej na pierwsze kilka miesięcy. Przesiadywałam w bibliotece godzinami, a pani Elżbieta (bo tak miała na imię ta dziwna kobieta) prezentowała swym koleżankom moje umiejętności wokalne, grywając "Czerwone jabłuszko" i poniekąd zmuszając mnie do wystąpień. Była nauczycielką bardzo wymagającą, a przed każdymi zajęciami straszyła mnie nożyczkami, jeśli tylko moje paznokcie były dłuższe niż najkrótsze. Gamy ćwiczyłyśmy do upadłego, układałyśmy akordy, a gdy przeszłyśmy do sonatin i etiud, poczułam się jak mistrz klawiszy.

Niestety, po pewnym czasie dał znać o sobie mój słomiany zapał. Nie miałam ochoty ćwiczyć, w domu miałam nędzny keyboard, któremu brakowało dwóch oktaw. Rodzice, widząc to, postanowili wyciągnąć z konta oszczędności i kupić używane pianino. Znów poczułam się jak wschodząca gwiazda. Do czasu...

Byłam dzieckiem dość nieśmiałym. Wszelkie koncerty i występy poprzedzone były bólem brzucha i długimi wizytami w toalecie. Lubiłam grać dla siebie, dla innych - już mniej. Pierwsze dni z pianinem były dla mnie magią. Spędzałam przy nim każdą wolną chwilę. Dźwięk w końcu był czysty i prawdziwy. Do dyspozycji miałam trzy pedały, co mnie niesamowicie cieszyło, choć korzystałam właściwie tylko z jednego. Moja radość ulotniła się kilka dni później, gdy w drodze do sklepu spotkałam sąsiadkę. - Justynko, jak ty cudownie grasz! Co wieczór cię słucham! - powiedziała kobieta, która mieszkała trzy piętra wyżej. To był dla mnie cios. Moja muzyka przestała być moją muzyką, a moje uczucia stały się otwartą księgą. Od tej pory omijałam pianino z daleka. Zaczęłam się buntować, a to, co grałam, było efektem pracy wyłącznie podczas zajęć. W międzyczasie lekcje zostały przeniesione do internatu, co wydłużyło moją wędrówkę ze 100 m do 2 km. Gdy docierałam na miejsce, wolałam z koleżankami wrzucać piłkę do kosza stojącego na boisku przed internatem, niż chodzić do pani Eli i wystukiwać dzieła najwspanialszych.

Po wakacjach szłam do szóstej klasy. Miał to być również szósty, ostatni rok nauki w podstawowej szkole muzycznej. Jak co roku, czekaliśmy grupą przed salą na panią Elżbietę. Czekaliśmy długo, dwie godziny, może więcej. W końcu rozeszliśmy się do domów. Kilka dni później okazało się, że pani Ela, nie informując nikogo, wyjechała do męża do Stanów. Jej córka, Natalia (która czasem prowadziła zajęcia) ruszyła w podróż po Europie, poczynając od Paryża, a nam zostało po niej jedynie zdjęcie i wspomnienie wizyty w filharmonii. Co ja na to wszystko? Odetchnęłam z ulgą. Mój klawiszowy koszmar się skończył.

Do pianina nie zasiadłam przez długie lata. Rodzice długo mi wypominali, że zaczęłam coś pięknego i nie skończyłam, a ja myślałam tylko: "Przecież to jej wina!". Dotknąć klawiszy odważyłam się dopiero pięć lat później, będąc pod ogromnym wrażeniem kolegi z klasy, który na pianinie grywał pięknie i z pasją. Zaczęłam spędzać na grze coraz więcej czasu, dostawałam od niego kolejne nuty, jeździłam do niego, on do mnie, on grał, ja śpiewałam, on jechał, a ja ćwiczyłam. Znajomość rozluźniła się po ukończeniu LO, jednak sentyment do nut pozostał.

Co po sentymencie, gdy umiejętności brak? Dopiero wtedy zrozumiałam, że moja katorga mogła być moim błogosławieństwem. Niegdyś grałam wszystko "na bieżąco", czytając nuty raz, może dwa. Teraz muszę przystanąć, policzyć, sprawdzić i odmierzyć, aby sobie przypomnieć, co to za dźwięk; gdyby pani Ela zobaczyła moje paznokcie, gdyby widziała, jak trzymam dłonie (nie robię już "budki dla psa"!), byłaby zrozpaczona - bo taka właśnie była - podobno nadal taka jest. Zwariowana, pełna pasji i zamiłowania do muzyki. Nie ma rzeczy, której by nie zagrała, a we mnie widziała kogoś, kto też taki będzie. Zawiodłam ją, zawiodłam siebie.

Dziś wydrukowałam kolejne nuty. Za każdym razem, gdy jakieś drukuję, obiecuję sobie, że wezmę się za siebie i znów będę grać jak kiedyś. Wiem, że potrafię, ale gorzej z motywacją. Wiem, że potrafię! W końcu potrafię zagrać "Dla Elizy" do połowy, a "Carrie" w całości - nie każdego na to stać!

środa, 27 stycznia 2010

Monarchia podwórkowa

 Dorosłym zawsze się wydaje, że ich problemy są największe, a ich obowiązki najbardziej skomplikowane i wymagające. Podczas, gdy oni zmagają się z szarą codziennością, kilkadziesiąt metrów dalej, na placu zabaw, prawdopodobnie stworzono właśnie nowy ustrój polityczny.
Miała na imię Dominika. Była ruda, piegowata i pyskata. Miała wielkiego psa i starsze siostry, a starsze siostry miały starszych chłopaków. To ona zawsze miała najlepsze Barbie, lepszą drużynę w podchodach i większe jabłka. Miała też swojego wiernego rycerza - Agnieszkę (która, nota bene, również miała starsze siostry, ale one zupełnie nie rozumiały panujących w naszym ustroju zasad). Agnieszka z kolei miała swojego małego giermka, którym była jej młodsza siostra, Basia. My wszystkie zaś, które nie miałyśmy starszych sióstr, byłyśmy damami dworu. Wierne byłyśmy niezmiennie, plotki powtarzałyśmy tylko między sobą, a w wojnie przeciwko "dwójce" (sąsiedni blok) stałyśmy za królową murem i z taką samą jak ona częstotliwością rzucałyśmy jajkami.

Razu pewnego nasza gromadka - sztuk: pięć - biegała zachwycona wokół słupa podtrzymującego daszek przed klatką. Zabawa była przednia do momentu, w którym ja - jedna z dam dworu - dostałam od królowej łokciem w nos. Krew się polała, łzy też, ale do mamy nie pobiegłam, bo mama zawsze przez palce patrzyła na nasze wybryki. Stanęłam więc na baczność przy słupie (od którego zdążyły już odbiec pozostałe damy), zakryłam małą twarzyczkę dłońmi i zachlipałam cichutko i żałośnie. Tu powinnam wspomnieć, że jedna z pozostałych dam dworu zwana była powszechnie moją najlepszą przyjaciółką "na ament". Zawsze, gdy choćby włos mi z głowy spadł, podbiegała do mnie i dotąd pytała, czy nic mi nie jest, aż rzeczywiście wszystko być przestawało. Wracając do sytuacji - stoję, chlipię i czekam na tę przyjaciółkę, na moją prywatną damkę - a tu nic! I słyszę podszept królowej: "Nie idź nigdzie, niech ryczy". Postałam tak jeszcze 5 minut (podczas, gdy cała ławka małych oczek się we mnie wpatrywała) dla pewności, czy rzeczywiście nie podejdzie, po czym wrzasnęłam hasło nr 35: "Ale z ciebie przyjaciółka!" i pobiegłam do domu.

Kolejne dwa dni spędziłam w domu - wstyd mi było wychodzić, zrobiłam z siebie mięczaka - a u nas pod blokiem kodeks był twardy. Po dwóch dniach odważyłam się usiąść na ławce. Królowa, rycerstwo i damy dworu szybko zapomniały o mojej klęsce. Ja, niestety, nie.

Jakiś czas później, pewnego letniego, choć deszczowego dnia, siedziałyśmy na półpiętrze w klatce i bawiłyśmy się lalkami. Gdy królowej nie było, moja sytuacja była o tyle lepsza, że ja miałam swojego własnego Kena. Gdy jednak ona się zjawiała, moim obowiązkiem było oddać jej faceta. I tym razem zjawiła się w trakcie naszej zabawy, na początku obrażona, że nikt po nią nie przyszedł. Usiadła w końcu koło mnie i powiedziała: "Dobra, to dawaj mi Kena". I wtedy pomyślałam, że to mój czas (zwłaszcza że moja Barbie była w zaawansowanej ciąży ze wspomnianym mężczyzną). Pomyślałam chwilę, po czym spokojnie odpowiedziałam: "Nie". Tej ciszy nigdy nie zapomnę. Wszystkie ręce opadły, wszystkie lalki upadły, a najniżej oklapła szczęka królowej. Nawet nie zapytała: "Że coooooooo?". Jej bródka zaczęła się trząść, a ona sama zerwała się i uciekła do domu. Jej rycerz, jak każdy lojalny, pobiegł za nią. Kolejne kilka godzin damy dworu usiłowały mnie przekonać, abym przeprosiła królową.

Nie zrobiłam tego. Tydzień później królowa mianowała mnie swoim nowym rycerzem - awansowałam, choć szybko złożyłam rezygnację. Wtedy już czułam, że nie tak powinno być. Potem, przez długie lata ta niezależność odbijała mi się czkawką, jednak koniec końców wyszłam na tym całkiem nieźle. Natomiast poprzedni rycerze do dziś mają problemy związane z autorytetem.

Czy to reguła? Nie wiem, może nie, nie jestem psychologiem. Jednak ta odwaga, która pozwoliła mi wtedy na sprzeciw sprawiła, że wiele zdarzeń obecnych ma intensywniejszy smak.