poniedziałek, 10 maja 2010

Małomiasteczkowa higiena kolejkowa

Źródło: muzyka.wp.pl













Nie wiem, jak jest w wielkich miastach. W średnich często, a niewielkich notorycznie jestem świadkiem rytuału toaletowego w każdej kolejce, w jakiej przychodzi mi stać.

Dziś wysnułam wniosek, opierając go na wieloletnich właściwie obserwacjach jednostki w tłumie. Tłumem nazywam tu kolejkę w banku, na poczcie i gdziekolwiek indziej, najczęściej w okolicach pierwszego lub piętnastego dnia każdego miesiąca. W mojej głowie pojawiły się dwie teorie - obie, niestety, niezbyt radosne. Albo ja przerosłam swoje rodzinne miasto, albo ono, zapyziale i wesoło, tkwi w martwym punkcie. I nie pomoże tu ani droga krajowa przez centrum, ani druga pizzeria, ani też odnowienie elewacji na którejś z kamienic. Podejrzewam, że nawet nowy bar by niewiele pomógł. Zawsze, niezmiennie i przez kolejne wieki, na tablicy informacyjnej będzie widnieć magiczna liczba jedenastu tysięcy i dwustu mieszkańców, z czego jedna czwarta siedzi na emigracji, a druga czwarta (jakkolwiek to zabrzmiało) studiuje. Z tej drugiej czwartej trzy czwarte zapewne nigdy już do rodzinnego miasta nie powrócą.

Z racji silnego poczucia patriotyzmu lokalnego (jak również braku odpowiedniego współlokatora do potencjalnego mieszkania w mieście, w którym studiuję), moim miejscem zameldowania oraz zamieszkania wciąż jest ta mała mieścinka. Wprawdzie ze ścisłego centrum (choć nie wiem, czy określenie "ścisłe centrum" sprawdza się w przypadku Dąbrowy, brzmi to śmiesznie, nieprawdziwie, bo gdzie tu jakie centrum? Centrum raz jest, a raz go nie ma - zależy, w którym miejscu sobie człowiek na plantach stanie) wyprowadziłam się kilka lat temu na tzw. przedmieścia (co jest kolejnym niefortunnym wybrykiem języka, bo jak można mieszkać na przedmieściach, skoro miasto, przed którym się mieszka, ciężko miastem nazwać? Prędzej by się chyba "przedmieścinka" nadała), niemniej jednak do rynku niedaleko, bo kilka kilometrów, a i pod tym samym kodem pocztowym wciąż istnieję.

W mieście, jeśli nie jestem przejazdem, to bywam bardzo rzadko. Jak się wyjdzie na rynek, to się mija albo staruszków, albo dzieciaki, albo małżeństwa z okolicznych wiosek z rozwrzeszczanym dziecięciem w pakiecie. W związku z powyższym, niewiele jest tam atrakcji, które byłyby w stanie przyciągnąć mnie choć na kilka chwil. Wyjątkiem są dni przed świętami jakimikolwiek, wtedy wszyscy znajomi ze studiów zjeżdżają i można iść do baru uporządkować doznania - albo po Pilchowemu, czterema pięćdziesiątkami, albo spokojnie, ospale upić się piwem. Poza tym jednak - nic. Jestem w mieście tylko i wyłącznie wtedy, gdy sytuacja mnie naprawdę do tego zmusza.

Trzy są takie sytuacje: 1) listonosz zostawił awizo i trzeba jechać po paczkę, 2) ja muszę wysłać paczkę, 3) muszę komuś wpłacić pieniądze. Pierwsza sytuacja jest złem koniecznym - jak się chce wiedzieć, co dobrego w paczce przyszło, to trzeba się poświęcić. Drugą sytuację zawsze odwlekam w nieskończoność, aż potencjalny odbiorca zaczyna rzucać obelgami w moim kierunku. Z trzecią sytuacją podobnie jest jak z drugą. Wyjątkiem jest długo wiszący nade mną dług, którego wprawdzie spłacać nie muszę raz-dwa, ale dość mam świadomości, że nie mam czystego konta.

Los się oczywiście na mnie mści za wszelkie ociąganie się i poślizg w terminach, więc za każdym razem, gdy wchodzę na pocztę lub do banku, przede mną rozciąga się malowniczy obraz około piętnastu wkurzonych osób i jednego klienta przy okienku, który ze zdenerwowania czerwieni się, sapie i upuszcza wszystkie kwitki - bo mu się długopis wypisał, bo nie wziął dowodu, bo zabrakło złotówki. Z racji, że nie należę do typów, które się ogromnie w kolejkach niecierpliwią, a wszędzie się zawsze pierwsze pchają, staję zawsze spokojnie na końcu kolorowego węża i poczyniam pewne obserwacje.

Widok to niczym z kiepskiej, starej, polskiej komedii. Mniej więcej połowa kolejki to dospodynie domowe, które "na chwilę" wybiegły pozałatwiać sprawy na mieście. W pomiętym dresie, z tłustymi włosami i plamą sosu na piersi. Te zazwyczaj stoją niecierpliwie, fuczą, klną pod nosem, stukają palcami w blat, a gdy już stoją przy okienkach, w oczekiwaniu na swoją kolej, przeglądają się w szybce i nagle jak nie hukną na swoich biednych mężów: "Czemu mi, cholera, nie powiedziałeś, że się rozmazałam!?".

Jeśli już jakiś pan stoi w kolejce, zazwyczaj wygląda na smutnego i zastraszonego - przez małżonkę, dzieci, sąsiada i jego chomika. Strach się przesunąć o jedno miejsce, bo szuranie butów powoduje, że biedny chłopina podskakuje, a potem przez piętnaście minut ściera krople zimnego potu z czoła. Często towarzyszy mu córka bądź wspomniana już małżonka. Te zajmują miejsca w loży prześmiewców, przy stoliku, który - podczas ich pobytu w placówce - absolutnie nie może posłużyć za stanowisko do wypełnienia druczku czy podpisania koperty. Nie i już!

I wtedy przychodzi czas na dzieci. Dziewczynki, chłopcy, trzy-, pięcio- i ośmioletni wysłannicy diabła, których zadaniem jest przygotować świat na Apokalipsę. Jest pełno wrzasku, płaczu, plam po złamanych długopisach i pieluch, które właśnie w tamtej chwili wypadałoby zmienić.

Bez mała każdy z wyżej wymienionych po kilku minutach rozpoczyna toaletowy rytuał. Tak więc mamy elegancką czternastoletnią córkę z torebką od Frady, która dłubie sobie w uchu, a potem sprawdza, co wydłubała. Jak nic nie wydłubała, to bierze sprawę na sposób, ślini palec i dłubie dalej. Mamy też syna, któremu się majteczki wcięły w miejsce wiadome, ale jemu wybaczymy, on dopiero w tym roku miał pierwszą komunię. Obok stoi mama, pani z blond pasemkiem i pięciocentymetrowymi odrostami, w jeansowych spodniach siedem ósmych i welurowej bluzie koloru biskupi róż. Czasu tracić nie przystoi, więc bierze się za manicure - obgryza paznokcie wytrwale, aż się krew poleje - i już jest cały zabieg do przodu, ile czasu zaoszczędziła!

Zaraz za mną największy koszmar, jaki mnie spotyka we wszystkich instytucjach - mlaskający pan. Mlaskający pan to ktoś taki, co to obiad zjadł dopiero, a stojąc w kolejce ma chwilę na przegląd uzębienia i ewentualną korektę środowiska. Mieli językiem, mlaska, cmoka, robi to dziwne coś, co brzmi jak zasysanie powietrza z oślinionej skuwki (wiem, trzy lata w podstawówce siedziałam w ławce z taką jedną...). Jak już mu się uda doprowadzić swą jamę ustną do porządku, mlaska ukontentowany, a ja się zastanawiam, czy naprawdę tak bardzo mi na tej paczce zależy, czy wysyłki nie mogę jeszcze o dzień przełożyć, czy na pewno chcę dziś spłacać wszystkie długi.

Zastanawiałam się przez dłuższy czas, gdzie są "swojaki". Tacy, co to ani nie mlaskają, ani w nosie nie dłubią, ani nie robią z palców patyczków do uszu, a na dodatek jeszcze ładnie pachną. Przecież nie wszyscy wymarli, nie wszyscy powyjeżdżali, nie wszyscy studiują gdzieś daleko. I wtedy sobie uświadomiłam, że wszyscy za to korzystają pewnie z kont internetowych. I zapłakałam nad własnym losem. Bo ja też korzystam, ale wypłata nim przyjdzie, to już rozdysponowana, więc później pokutuję długimi godzinami w otoczeniu, bądź co bądź, swoich pobratymców.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz