Dorosłym zawsze się wydaje, że ich problemy są największe, a ich obowiązki najbardziej skomplikowane i wymagające. Podczas, gdy oni zmagają się z szarą codziennością, kilkadziesiąt metrów dalej, na placu zabaw, prawdopodobnie stworzono właśnie nowy ustrój polityczny.
Miała na imię Dominika. Była ruda, piegowata i pyskata. Miała wielkiego psa i starsze siostry, a starsze siostry miały starszych chłopaków. To ona zawsze miała najlepsze Barbie, lepszą drużynę w podchodach i większe jabłka. Miała też swojego wiernego rycerza - Agnieszkę (która, nota bene, również miała starsze siostry, ale one zupełnie nie rozumiały panujących w naszym ustroju zasad). Agnieszka z kolei miała swojego małego giermka, którym była jej młodsza siostra, Basia. My wszystkie zaś, które nie miałyśmy starszych sióstr, byłyśmy damami dworu. Wierne byłyśmy niezmiennie, plotki powtarzałyśmy tylko między sobą, a w wojnie przeciwko "dwójce" (sąsiedni blok) stałyśmy za królową murem i z taką samą jak ona częstotliwością rzucałyśmy jajkami.
Razu pewnego nasza gromadka - sztuk: pięć - biegała zachwycona wokół słupa podtrzymującego daszek przed klatką. Zabawa była przednia do momentu, w którym ja - jedna z dam dworu - dostałam od królowej łokciem w nos. Krew się polała, łzy też, ale do mamy nie pobiegłam, bo mama zawsze przez palce patrzyła na nasze wybryki. Stanęłam więc na baczność przy słupie (od którego zdążyły już odbiec pozostałe damy), zakryłam małą twarzyczkę dłońmi i zachlipałam cichutko i żałośnie. Tu powinnam wspomnieć, że jedna z pozostałych dam dworu zwana była powszechnie moją najlepszą przyjaciółką "na ament". Zawsze, gdy choćby włos mi z głowy spadł, podbiegała do mnie i dotąd pytała, czy nic mi nie jest, aż rzeczywiście wszystko być przestawało. Wracając do sytuacji - stoję, chlipię i czekam na tę przyjaciółkę, na moją prywatną damkę - a tu nic! I słyszę podszept królowej: "Nie idź nigdzie, niech ryczy". Postałam tak jeszcze 5 minut (podczas, gdy cała ławka małych oczek się we mnie wpatrywała) dla pewności, czy rzeczywiście nie podejdzie, po czym wrzasnęłam hasło nr 35: "Ale z ciebie przyjaciółka!" i pobiegłam do domu.
Kolejne dwa dni spędziłam w domu - wstyd mi było wychodzić, zrobiłam z siebie mięczaka - a u nas pod blokiem kodeks był twardy. Po dwóch dniach odważyłam się usiąść na ławce. Królowa, rycerstwo i damy dworu szybko zapomniały o mojej klęsce. Ja, niestety, nie.
Jakiś czas później, pewnego letniego, choć deszczowego dnia, siedziałyśmy na półpiętrze w klatce i bawiłyśmy się lalkami. Gdy królowej nie było, moja sytuacja była o tyle lepsza, że ja miałam swojego własnego Kena. Gdy jednak ona się zjawiała, moim obowiązkiem było oddać jej faceta. I tym razem zjawiła się w trakcie naszej zabawy, na początku obrażona, że nikt po nią nie przyszedł. Usiadła w końcu koło mnie i powiedziała: "Dobra, to dawaj mi Kena". I wtedy pomyślałam, że to mój czas (zwłaszcza że moja Barbie była w zaawansowanej ciąży ze wspomnianym mężczyzną). Pomyślałam chwilę, po czym spokojnie odpowiedziałam: "Nie". Tej ciszy nigdy nie zapomnę. Wszystkie ręce opadły, wszystkie lalki upadły, a najniżej oklapła szczęka królowej. Nawet nie zapytała: "Że coooooooo?". Jej bródka zaczęła się trząść, a ona sama zerwała się i uciekła do domu. Jej rycerz, jak każdy lojalny, pobiegł za nią. Kolejne kilka godzin damy dworu usiłowały mnie przekonać, abym przeprosiła królową.
Nie zrobiłam tego. Tydzień później królowa mianowała mnie swoim nowym rycerzem - awansowałam, choć szybko złożyłam rezygnację. Wtedy już czułam, że nie tak powinno być. Potem, przez długie lata ta niezależność odbijała mi się czkawką, jednak koniec końców wyszłam na tym całkiem nieźle. Natomiast poprzedni rycerze do dziś mają problemy związane z autorytetem.