środa, 27 stycznia 2010

Monarchia podwórkowa

 Dorosłym zawsze się wydaje, że ich problemy są największe, a ich obowiązki najbardziej skomplikowane i wymagające. Podczas, gdy oni zmagają się z szarą codziennością, kilkadziesiąt metrów dalej, na placu zabaw, prawdopodobnie stworzono właśnie nowy ustrój polityczny.
Miała na imię Dominika. Była ruda, piegowata i pyskata. Miała wielkiego psa i starsze siostry, a starsze siostry miały starszych chłopaków. To ona zawsze miała najlepsze Barbie, lepszą drużynę w podchodach i większe jabłka. Miała też swojego wiernego rycerza - Agnieszkę (która, nota bene, również miała starsze siostry, ale one zupełnie nie rozumiały panujących w naszym ustroju zasad). Agnieszka z kolei miała swojego małego giermka, którym była jej młodsza siostra, Basia. My wszystkie zaś, które nie miałyśmy starszych sióstr, byłyśmy damami dworu. Wierne byłyśmy niezmiennie, plotki powtarzałyśmy tylko między sobą, a w wojnie przeciwko "dwójce" (sąsiedni blok) stałyśmy za królową murem i z taką samą jak ona częstotliwością rzucałyśmy jajkami.

Razu pewnego nasza gromadka - sztuk: pięć - biegała zachwycona wokół słupa podtrzymującego daszek przed klatką. Zabawa była przednia do momentu, w którym ja - jedna z dam dworu - dostałam od królowej łokciem w nos. Krew się polała, łzy też, ale do mamy nie pobiegłam, bo mama zawsze przez palce patrzyła na nasze wybryki. Stanęłam więc na baczność przy słupie (od którego zdążyły już odbiec pozostałe damy), zakryłam małą twarzyczkę dłońmi i zachlipałam cichutko i żałośnie. Tu powinnam wspomnieć, że jedna z pozostałych dam dworu zwana była powszechnie moją najlepszą przyjaciółką "na ament". Zawsze, gdy choćby włos mi z głowy spadł, podbiegała do mnie i dotąd pytała, czy nic mi nie jest, aż rzeczywiście wszystko być przestawało. Wracając do sytuacji - stoję, chlipię i czekam na tę przyjaciółkę, na moją prywatną damkę - a tu nic! I słyszę podszept królowej: "Nie idź nigdzie, niech ryczy". Postałam tak jeszcze 5 minut (podczas, gdy cała ławka małych oczek się we mnie wpatrywała) dla pewności, czy rzeczywiście nie podejdzie, po czym wrzasnęłam hasło nr 35: "Ale z ciebie przyjaciółka!" i pobiegłam do domu.

Kolejne dwa dni spędziłam w domu - wstyd mi było wychodzić, zrobiłam z siebie mięczaka - a u nas pod blokiem kodeks był twardy. Po dwóch dniach odważyłam się usiąść na ławce. Królowa, rycerstwo i damy dworu szybko zapomniały o mojej klęsce. Ja, niestety, nie.

Jakiś czas później, pewnego letniego, choć deszczowego dnia, siedziałyśmy na półpiętrze w klatce i bawiłyśmy się lalkami. Gdy królowej nie było, moja sytuacja była o tyle lepsza, że ja miałam swojego własnego Kena. Gdy jednak ona się zjawiała, moim obowiązkiem było oddać jej faceta. I tym razem zjawiła się w trakcie naszej zabawy, na początku obrażona, że nikt po nią nie przyszedł. Usiadła w końcu koło mnie i powiedziała: "Dobra, to dawaj mi Kena". I wtedy pomyślałam, że to mój czas (zwłaszcza że moja Barbie była w zaawansowanej ciąży ze wspomnianym mężczyzną). Pomyślałam chwilę, po czym spokojnie odpowiedziałam: "Nie". Tej ciszy nigdy nie zapomnę. Wszystkie ręce opadły, wszystkie lalki upadły, a najniżej oklapła szczęka królowej. Nawet nie zapytała: "Że coooooooo?". Jej bródka zaczęła się trząść, a ona sama zerwała się i uciekła do domu. Jej rycerz, jak każdy lojalny, pobiegł za nią. Kolejne kilka godzin damy dworu usiłowały mnie przekonać, abym przeprosiła królową.

Nie zrobiłam tego. Tydzień później królowa mianowała mnie swoim nowym rycerzem - awansowałam, choć szybko złożyłam rezygnację. Wtedy już czułam, że nie tak powinno być. Potem, przez długie lata ta niezależność odbijała mi się czkawką, jednak koniec końców wyszłam na tym całkiem nieźle. Natomiast poprzedni rycerze do dziś mają problemy związane z autorytetem.

Czy to reguła? Nie wiem, może nie, nie jestem psychologiem. Jednak ta odwaga, która pozwoliła mi wtedy na sprzeciw sprawiła, że wiele zdarzeń obecnych ma intensywniejszy smak.

niedziela, 17 stycznia 2010

Sięgnij, gdzie prąd nie sięga

Zaczęło się niewinnie. Piękna działka, urokliwa okolica, spokojni sąsiedzi. Miasto całkiem niedaleko, ale już nie słychać grzmotów ciężarówek ani wycia karetek. Idealnie. Potem były miesiące z projektami. Dom pasujący do okolicy, stylizowany na dworek, koniecznie parterowy. Duże okna, taras i dwie okrągłe kolumienki. Gdy już Menuet został wybrany, równie niepozornie rozpoczęto jego budowę. Jego surowe pokoje ochrzciliśmy nieraz (na różne, tylko nam znane sposoby) podczas „przedprzeprowadzkowych ognisk”. Kiedy Menuet już odziany był w kapelusz do ostatniej dachówki, zgodnie z koleją rzeczy zajęto się skromnym ogródkiem i wielką połacią trawnika (posiano, w międzyczasie jakiś sympatyczny operator swoją koparką zmiażdżył moją prywatną brzózkę, którą podwędziłam z odporyszowskiego lasu). Gdy przyszła pora na umeblowanie domu, wszyscy byliśmy tak wykończeni całym tym budowlano-remontowym rozgardiaszem, że nie mieliśmy siły się cieszyć. Radość nastała po pierwszej kąpieli w wannie, w której nie trzeba podciągać kolan pod brodę, a ekstaza ogarnęła obie nowe lokatorki Menueta, gdy rozłożyły się w swoich wielkich, wygodnych łóżkach dwa na dwa.

Pierwsze spięcie (dosłownie) nastąpiło niecały miesiąc po przeprowadzce. Na moje szczęście (choć w ogólnym rozrachunku – nieszczęście) w tej uroczej dziurze nie było Internetu, więc brak prądu nie przeszkodził mi w żadnej namiętnej kłótni czy też ciekawej rozmowie o niczym. I, mimo tego, że lubię świece, byłam z powodu zaistniałej sytuacji wściekła. Powodem mojej furii był fakt, że bojler był na prąd, a bojler bez prądu oznaczał zimny prysznic (po raz kolejny dosłownie). Podejrzewam, że nie będzie zaskoczeniem, gdy powiem, że prąd włączono w chwili, gdy przemarznięta do szpiku kości wypadłam z wanny na lodowate płytki.
Drugie spięcie zaistniało... dwa dni później. Scenariusz ten sam, pomimo mojego zwlekania z kąpielą.
Sto dwudzieste trzecie spięcie (poprzedzone codzienną serią spadków napięcia spowodowanych jak najbardziej legalną działalnością u sąsiada w garażu) przypadło na czas, kiedy udało mi się wywalczyć stałe łącze na mniej stałych kablach. Wtedy już byłam w trakcie namiętnej kłótni, a awaria prądu sprawiła, że problem rozlazł się po kościach, a to całkiem niedobrze, bo nie postawiłam na swoim.
Dwieście spięć później pisałam pracę dyplomową. Straciłam cztery podrozdziały.
Sześć lat i n spięć później siedziałam przed komputerem i robiłam korektę artykułów do Ad Astry w chwili, gdy (jak nietrudno się domyślić) nastąpił kolejny bum. Straciłam trzy godziny, niemal wszystkie poprawione artykuły i jeden, którego pisanie prawie ukończyłam.
Podczas pisania tych stron siedem razy włączono prąd i następnie wyłączono po sekundzie. W chwili obecnej płynie przez kable, ale nie będzie dla mnie zaskoczeniem, jeśli za minutę znów będę polegać na baterii.
Jaki morał możemy wyciągnąć z tej historii? Zanim się przeprowadzisz, zaopatrz się w program wykonujący auto zapis tworzonych dokumentów. Średnio co minutę. Zapas świeczek w każdym pomieszczeniu również się przyda. I pamiętaj: nie cierpisz na darmo! Gdy przyjdzie wiosna, a ty wyjdziesz za dom i spojrzysz na ten piękny las, i zachłyśniesz się zdrowym, rześkim powietrzem, zrozumiesz, że brak prądu to niewielka cena za to, że nie słyszysz tirów, karetek, a i ludzie zza płotu są w porządku. Poza tym, czyż to nie wspaniały temat do pisania? Nie mieć prądu przez kilka godzin średnio raz na dwa tygodnie mając energetykę po sąsiedzku.