poniedziałek, 1 lutego 2010

"Czerwone jabłuszko..."

"Czerwone jabłuszko przekrojone na krzyż, czemu ty, dziewczyno, krzywo na mnie patrzysz?" - to był pierwszy utwór, jakiego nauczyłam się podczas lekcji gry na pianinie. Nauczyłam się... śpiewać. Moja nauczycielka zawsze uważała, że mój talent wokalny nie był gorszy od talentu do gry na fortepianie.

Miałam 6 lat, gdy pierwszy raz zetknęłam się z tworem, jakim była szkoła muzyczna. To był wrzesień (pamiętam jak dziś!), kolejny dzień w przedszkolu. Siedziałam z koleżanką na dywanie, bawiłyśmy się klockami. W pewnym momencie pani Marzenka donośnym głosem oznajmiła, że zaraz zjawi się grupa, która zagra nam kilka ładnych utworów. Nam to większej różnicy nie robiło - może poza tym, że trzeba było odłożyć klocki.

Najpierw weszła ona - kobieta, której wieku do dziś nie jestem w stanie ocenić. Miała długie, siwe włosy i śmieszne pejsy. Była elegancka i dostojna, jednak w jej oczach tliło się szaleństwo (i to wcale nie było mylne wrażenie, jak się później przekonałam). Za nią wtoczyła się grupka młodzieży (dla mnie to wtedy była młodzież) z podstawówki. I wtedy... zobaczyłam jego. Był piękny, wspaniały i grał na keybordzie firmy Yamaha. Ach, mój prywatny Adonis, do którego wzdychałam przez cały występ.

Po powrocie do domu oznajmiłam rodzicom, że chcę się uczyć gry na pianinie. Głównego powodu, oczywiście, nie zdradziłam. Rodzice bardzo się ucieszyli, że ich córka jest taka ambitna i już na drugi dzień pobiegli do przedszkola wypytać dyrekcję o szczegóły związane ze szkołą muzyczną. Tydzień później podekscytowana ruszyłam do biblioteki miejskiej, gdzie odbywały się zajęcia.

Jak się okazało, przez kolejne 5 lat nauki ani razu nie spotkałam mojego księcia (czego nie żałowałam, bo odkochałam się po miesiącu). Za to gra na pianinie wciągnęła mnie zupełnie... przynajmniej na pierwsze kilka miesięcy. Przesiadywałam w bibliotece godzinami, a pani Elżbieta (bo tak miała na imię ta dziwna kobieta) prezentowała swym koleżankom moje umiejętności wokalne, grywając "Czerwone jabłuszko" i poniekąd zmuszając mnie do wystąpień. Była nauczycielką bardzo wymagającą, a przed każdymi zajęciami straszyła mnie nożyczkami, jeśli tylko moje paznokcie były dłuższe niż najkrótsze. Gamy ćwiczyłyśmy do upadłego, układałyśmy akordy, a gdy przeszłyśmy do sonatin i etiud, poczułam się jak mistrz klawiszy.

Niestety, po pewnym czasie dał znać o sobie mój słomiany zapał. Nie miałam ochoty ćwiczyć, w domu miałam nędzny keyboard, któremu brakowało dwóch oktaw. Rodzice, widząc to, postanowili wyciągnąć z konta oszczędności i kupić używane pianino. Znów poczułam się jak wschodząca gwiazda. Do czasu...

Byłam dzieckiem dość nieśmiałym. Wszelkie koncerty i występy poprzedzone były bólem brzucha i długimi wizytami w toalecie. Lubiłam grać dla siebie, dla innych - już mniej. Pierwsze dni z pianinem były dla mnie magią. Spędzałam przy nim każdą wolną chwilę. Dźwięk w końcu był czysty i prawdziwy. Do dyspozycji miałam trzy pedały, co mnie niesamowicie cieszyło, choć korzystałam właściwie tylko z jednego. Moja radość ulotniła się kilka dni później, gdy w drodze do sklepu spotkałam sąsiadkę. - Justynko, jak ty cudownie grasz! Co wieczór cię słucham! - powiedziała kobieta, która mieszkała trzy piętra wyżej. To był dla mnie cios. Moja muzyka przestała być moją muzyką, a moje uczucia stały się otwartą księgą. Od tej pory omijałam pianino z daleka. Zaczęłam się buntować, a to, co grałam, było efektem pracy wyłącznie podczas zajęć. W międzyczasie lekcje zostały przeniesione do internatu, co wydłużyło moją wędrówkę ze 100 m do 2 km. Gdy docierałam na miejsce, wolałam z koleżankami wrzucać piłkę do kosza stojącego na boisku przed internatem, niż chodzić do pani Eli i wystukiwać dzieła najwspanialszych.

Po wakacjach szłam do szóstej klasy. Miał to być również szósty, ostatni rok nauki w podstawowej szkole muzycznej. Jak co roku, czekaliśmy grupą przed salą na panią Elżbietę. Czekaliśmy długo, dwie godziny, może więcej. W końcu rozeszliśmy się do domów. Kilka dni później okazało się, że pani Ela, nie informując nikogo, wyjechała do męża do Stanów. Jej córka, Natalia (która czasem prowadziła zajęcia) ruszyła w podróż po Europie, poczynając od Paryża, a nam zostało po niej jedynie zdjęcie i wspomnienie wizyty w filharmonii. Co ja na to wszystko? Odetchnęłam z ulgą. Mój klawiszowy koszmar się skończył.

Do pianina nie zasiadłam przez długie lata. Rodzice długo mi wypominali, że zaczęłam coś pięknego i nie skończyłam, a ja myślałam tylko: "Przecież to jej wina!". Dotknąć klawiszy odważyłam się dopiero pięć lat później, będąc pod ogromnym wrażeniem kolegi z klasy, który na pianinie grywał pięknie i z pasją. Zaczęłam spędzać na grze coraz więcej czasu, dostawałam od niego kolejne nuty, jeździłam do niego, on do mnie, on grał, ja śpiewałam, on jechał, a ja ćwiczyłam. Znajomość rozluźniła się po ukończeniu LO, jednak sentyment do nut pozostał.

Co po sentymencie, gdy umiejętności brak? Dopiero wtedy zrozumiałam, że moja katorga mogła być moim błogosławieństwem. Niegdyś grałam wszystko "na bieżąco", czytając nuty raz, może dwa. Teraz muszę przystanąć, policzyć, sprawdzić i odmierzyć, aby sobie przypomnieć, co to za dźwięk; gdyby pani Ela zobaczyła moje paznokcie, gdyby widziała, jak trzymam dłonie (nie robię już "budki dla psa"!), byłaby zrozpaczona - bo taka właśnie była - podobno nadal taka jest. Zwariowana, pełna pasji i zamiłowania do muzyki. Nie ma rzeczy, której by nie zagrała, a we mnie widziała kogoś, kto też taki będzie. Zawiodłam ją, zawiodłam siebie.

Dziś wydrukowałam kolejne nuty. Za każdym razem, gdy jakieś drukuję, obiecuję sobie, że wezmę się za siebie i znów będę grać jak kiedyś. Wiem, że potrafię, ale gorzej z motywacją. Wiem, że potrafię! W końcu potrafię zagrać "Dla Elizy" do połowy, a "Carrie" w całości - nie każdego na to stać!