- Wiesz, coś w tym jest. Mój znajomy powiedział, że przez lata studiów było chlanie i imprezy, a za pisanie magisterki zabrał się dopiero w maju. Kilka dni z łóżka nie wychodził, laptop mu przegrzał to i owo, ale napisał. Taki był plan. Po co miał tracić czas przez całe dwa lata, rok czy choćby semestr? W zamian dobrze się bawił.
Tak mój przyjaciel skwitował moje donośne pojękiwania z serii "jak mi się nic nie chce, a tyle do roboty... to może jeszcze posiedzę". W sumie niegłupie, pomyślałam i - choć wpadałam na tę myśl często - dopiero teraz wydała mi się genialna, odkrywcza i nie do podbicia.
Na koniec czerwca roku pańskiego dwutysięcznego dziewiątego przewidziano obronę mojej pracy dyplomowej. Wydarzenie to miało być uwieńczeniem moich trzyletnich studiów, czasu pełnego napięcia, oczekiwania, ale i spełnienia. Wymarzony temat, ukochana dziedzina, czyli satysfakcja z tego, że wie się, o czym się mówi. Do napisania wiele, ale za to z jakim dreszczykiem! Świadoma, że wybrany kierunek edukacji (językoznawczy) wymagać będzie ode mnie wielu analiz i żmudnej pracy, zabrałam się do roboty już w listopadzie. Motywowała mnie pani promotor, świetna kobieta, sumienna i bardzo pomocna.
W styczniu ukończyłam pierwszy rozdział, w lutym niemal do końca doprowadziłam analizę. Z racji, że byłam sporo do przodu, nie uczęszczałam na seminaria. Bo i po co? Zamiast wstawać o szóstej, wysypiałam się do ósmej, co, jak myślę, było główną zaletą całej sytuacji. Dokończone podrozdziały sumiennie przesyłałam pani docent mailem, a na poprawki zgłaszałam się pod koniec seminarium. Z początkiem maja praca była gotowa.
Mniej więcej rok temu stałam na dziedzińcu uczelni, rozmawiając z współtowarzyszami studenckiej doli. Jako że terminy obron zbliżały się wielkimi krokami, spotkanie z komisją było głównym tematem naszych rozmów. Po kilku minutach uzbierała się nas spora grupka, więc rozmowa stała się bardziej żywiołowa. - Ja już mam pracę napisaną, zostały mi tylko poprawki edytorskie, drukowanie i mam z głowy - pochwaliłam się nieopatrznie. - Eeee, ja mam dopiero pierwszy rozdział, nie chce mi się - skwitowała koleżanka. Oburzyłam się wielce i tonem belfra poinformowałam ją o ewentualnych skutkach jej niedojrzałej postawy.
Miesiąc później, w tym samym miejscu, rozmawialiśmy wszyscy o efektach naszej pracy. Wszyscy oddychali głęboko tytoniowym powietrzem, uspokajając się po mniej lub bardziej emocjonującej rozmowie. Ja się zdenerwować nie zdążyłam, bo weszłam do sali dosłownie minutę po przyjeździe na uczelnię, toteż z rozbawieniem obserwowałam blado-siną brać studencką. I rozmawiamy. - I co dostałaś? - zapytała życzliwie koleżanka. - Z pracy cztery, doprawdy nie wiem, dlaczego, z obrony za to pięć, bo rozmowa była miła i produktywna - pochwaliłam się znów nieopatrznie. - Eee, to spoko. Mi pracę ocenili na pięć, obronę też, więc luz - odpowiedziała ta sama koleżanka, która miesiąc wcześniej miała napisany jeden rozdział pracy. Zagotowało mnie. I ja się pytam, gdzie tu sprawiedliwość?
Akcja dzieje się pół roku później. Zestresowana biegam po uczelni ze świadomością, że indywidualny tok studiów, który zafundowałam sobie w pierwszym semestrze mojej magisterki, będzie mi się odbijał czkawką jeszcze długi czas. Patrzę na zegarek i już wiem, że nie zdążę zdobyć zaliczenia przed pójściem do pracy. Trudno, zdarza się. Czyżby? Może nie zdarzyłoby się, gdybym nie odkładała wszystkiego na ostatnią chwilę. Gdybym uczęszczała na zajęcia (bo mogłam, specjalnie na tę okazję dostałam od szefowej wpis z góry do grafiku, że w środy mnie nie ma - bo rano zajęcia, a po piętnastej druga praca). Wizja niezaliczonego semestru plątała mi się po głowie od dobrych kilku dni, przybierając na sile z każdą kolejną godziną, w której nie udało mi się zdobyć zaliczenia - bo mnie nie było, więc muszę odpowiadać z całego semestru. I tak z każdego przedmiotu.
Dwa tygodnie później zerknęłam do indeksu. Wszystkie wpisy - są. Średnia - jedna z wyższych podczas moich wszystkich lat edukacji. Zaliczone wszystkie zajęcia z ocenami wyższymi, niż mogłabym się spodziewać po regularnym uczęszczaniu na ćwiczenia. I ja się pytam, gdzie tu sprawiedliwość?
Są ludzie, którzy najefektywniej pracują pod presją czasu. Należę do tej właśnie grupy. Przez długi czas próbowałam się oszukiwać - że sumienność, regularność i oddanie wyjdą mi na dobre, że będę miała więcej czasu dla siebie, że mniej stresu, że efekty zdecydowanie lepsze. A guzik prawda. Już wiem, że za pracę muszę się brać tylko i wyłącznie wtedy, gdy deadline krzyczy: "Jeszcze kwadrans!*". Wtedy wiem, że zdążę, a swoją pracę wykonam naprawdę dobrze. Może zasmucające to dla idealistów - ale nie płaczcie, w sumienności pole do popisu Wam zostawiam, moi drodzy. Czerpcie z tego pełnymi rękoma.
*pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło w tym fragmencie ;-) Polecam: http://gazetawirtualna.pl/artykuly/przy_herbacie_jeszcze_kwadrans,1408.html
idealny tekst na moją obecną sytuację. poprawki już za kilka dni, a ja zamiast się uczyć, tracę czas na pierdoły na internecie. dlaczego? bo i tak wiem, że najlepiej mi się uczy dzień przed samym egzaminem. więc dziękuję za kopa. :)
OdpowiedzUsuń"Na koniec czerwca roku pańskiego dwutysięcznego dziewiątego przewidziano obronę"
OdpowiedzUsuńroku DWA TYSIĄCE DZIEWIĄTEGO!
był tylko jeden rok dwutysięczny..