poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Czy rzeczy mogą przynosić pecha?


Zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, czy jakaś konkretna rzecz nie przynosi wam pecha? Może notorycznie zatkany zlew to nie wina męża, ale tej nieszczęsnej uszczelki, którą biedak zamontował kilka tygodni temu? Wierzcie mi, takie rzeczy się zdarzają. Pozwólcie, że wam o tym opowiem...
 
Jakiś czas temu zaczęłam wierzyć, że żal i cierpienie ludzi związanych z pewnym przedmiotem są w stanie zatruć życie jego kolejnemu właścicielowi. Także posiadanie czegoś, co rzecz opłakiwaną przypomina, może być ryzykowne. Z innym rodzajem "klątwy" można się spotkać również wtedy, gdy ma się coś, co szczególnie podoba się innym.


Klątwa nr 1

 
Jakieś sto lat temu, w liceum, aktywnie uczestniczyłam w lekcjach wuefu. Było to dość nietypowe zważywszy na fakt, iż przez wszystkie poprzednie lata swojej edukacji dzielnie spoczywałam na ławce, będąc wiecznie niedysponowaną. W szkole średniej jednak dobry wuefista połączony z bardzo aktywną klasą, rozbudzili we mnie sportowego ducha. 


Mniej więcej cztery razy w tygodniu wpadałyśmy wszystkie do swojej szatni, zajmowałyśmy stałe miejsca (kąt lewy przy oknie, między wieszakami a kaloryferem i żaden inny), rzucałyśmy plecaki i przebierałyśmy się w króciutkie szorty i obcisłe podkoszulki. Podczas tego rytuału przeprowadzane były oceny obiektów wszelakich, począwszy od butów na stanikach kończąc. Chcąc, nie chcąc, ocena dopadła i mnie. "Jakie masz zarąbiste kolczyki, jaaaa!" usłyszałam razy cztery. Dwa dni później został mi tylko jeden - drugi zaginął gdzieś podczas przedwuefowych przebieranek.


Klątwa nr 2

 
Zaraz po ślubie, mój brat ze swoją piękną małżonką, wprowadzili się do domu wynajętego od kuzyna. Dom ogromny, okolica całkiem przyjemna, do miasta niedaleko, a już prawie jak na wsi. Docierali się przez kilka miesięcy, aż nadeszła ta chwila: postanowili kupić psa. Kto kupował, ten wie, że rzecz nie jest łatwa: trzeba pomyśleć, czy duży, czy mały, włochaty czy nie, z mordą płaską czy smukłą, skaczący czy śliniący się (choć Bóg mi świadkiem, że mój pies posiadł obie te umiejętności), szczekacz czy dostojny zwierz. Jak już się człowiek dobrze zastanowi, rozpisze w dwu kolumnach i porówna wyniki, to przychodzi pora na wybór imienia. Bo jak już wybrało się dużego, to Pyszczek nie pasuje, a Brytanem pekińczyka też nazwać nie wypada. Później trzeba pomyśleć, skąd to to wziąć i gdzie to umieścić. Cóż...


Mój brat i jego piękna małżonka zostali przyłapani na etapie "sierściuch versus łysy" przez uroczą jamniczkę, która ni stąd, ni zowąd pewnego dnia pojawiła się przed ich drzwiami. Psina była już dorosła, wcale niebrzydka. Charakter trochę koci, ale na początku tak jest właśnie, że ludzie się nabierają i jeszcze nie wiedzą, że jak się chce mieć zwierzę z kocim charakterem, to po prostu trzeba sobie załatwić kota. Oni się właśnie nabrali. Żaba (bo tak ją nazwali, do dziś nie jestem w stanie pojąć, co ich do tego skłoniło) chodziła własnymi ścieżkami i niewiele ją obchodziło zdanie jej nowych właścicieli. Jak się ją chciało pogłaskać - warczała, jak się przestawało - warczała również. Mimo to miała to coś, na co kupowała każdego, kto miał z nią styczność.


Dnia pewnego w domu młodych zjawił się dawno nie widziany wujek. Po wymianie uprzejmości i pierwszych kilku łykach kawy, wujek "wyhaczył" zwierzynę w kącie kuchni. "Piękny pies, powiem wam - powiada im - miałem niedawno podobnego jamnika, pies to był. Piękny, owszem, ale nieposłuszny skurwysyn, sąsiadom życie zatruwał." Powzdychał trochę, ale temat porzucił.


Po trzech dniach nieobecności Żaba wróciła. Wracała kilka razy, za każdym razem zaś przynosiła świeżutką kurę z sąsiedniego kurnika. Widać, po szóstej kurze poczuła, że się wykupiła, bo zwiała. I tyle ją widzieli.


Klątwa nr 3

 
Powrót do przyszłości. Mamy rok 2010. Sobota, pogoda brzydka. Po ostatniej rozmowie telefonicznej ustalono: Lubasz (ponad 500 km), wyjazd - 3:00. Być najedzonym, zwartym, gotowym i z zapasem Red Bulla w plecaku. Nie kładłam się spać. Czułam się jak na haju, szczęśliwa, że poszukiwania się właśnie kończą. Od roku rozglądałam się za nowym samochodem, ciągle niepewnie, bo nie wiadomo było do końca, jak się wszystko potoczy. Potoczyło się dobrze, spotkanie umówione, samochód czeka. Godzina trzecia, podjeżdża brat, ja się pakuję do samochodu, on pociąga łyk najokropniejszej herbaty świata (świętokradztwem dla mnie jest dodawanie do dobrej, owocowej/ziołowej fusiastej herbaty soku z malin i cytryny jednocześnie, a fe!) i ruszamy. Po kilku godzinach dojeżdżamy na miejsce. Do faceta nawet nie dzwonimy, bo "cudo bezwypadkowy samochód" okazuje się być kupą krzywego złomu. Wracamy skwaszeni.


W międzyczasie przypominamy sobie o jakiejś ofercie w Łodzi. Dzwonimy do bratowej, ona przerzuca pocztę, dyktuje nam numer. Szczęśliwie (?) dla nas - samochód nadal czeka na nowego właściciela. Pojechaliśmy więc do Łodzi, obejrzeliśmy auto, podaliśmy sobie dłonie i spisaliśmy umowę przedwstępną.
Już słowa: "Wie pani, bo BMW to zawsze było moje marzenie... i ja sobie tak wymarzyłem ten samochód... i bardzo żałuję, że muszę go sprzedać" powinny być dla mnie alarmem, czerwonym światłem, głośnym wrzaskiem: UCIEKAJ! Oczywiście nic podobnego się nie stało, współczująco uśmiechnęłam się do pana sprzedawcy, znów podaliśmy sobie dłonie. Wróciliśmy z bratem jednym samochodem, bo trzeba było dopełnić kilku formalności w związku z tamtym (były kradzione tablice, karta pojazdu była w wydziale , takie tam).


Takie tam okazało się być kredytem do spłacenia, brakiem zaświadczeń o zdjęciu cesji i tysiącem innych rzeczy, o które nie zapytaliśmy, ponieważ prawdopodobnie byliśmy chwilowo niepoczytalni. Ot, psikus. Nie ma jednak problemów, których nie da się rozwiązać, więc nie ubolewaliśmy zbytnio. Po kilku dniach część transakcji dokonaliśmy, samochód przejęliśmy i rozpoczęliśmy oczekiwanie na zaświadczenie z banku...


...które długo nie nadchodziło. W międzyczasie wymieniłam opony (nie, że lato się zbliża - czysty lans, zimowe to zwykłe stalówki, a letnie to piękne alusy). Po przejechaniu kilku kilometrów od wymiany opon zamigała kontrolka. Miga sobie do dziś wesolutko. Ale tego nie można jeszcze nazwać pechem, prawda? I wtedy zaczęła skrzypieć tulejka przy wahaczu. Niby nie pech, niby nic się nie rozpada, ale straszna wiocha. Udało mi się wcisnąć do mechanika, który wymienił wadliwą część. I wtedy zaczęła skrzypieć tulejka przy wahaczu. Inne koło, inny wahacz, ale dźwięk tak samo irytujący. Uznałam, że to innym razem. I wtedy zaczęła skrzypieć tulejka przy wahaczu. Jeszcze inny wahacz w jeszcze innym kole. I teraz sobie obie skrzypią wesolutko.


Kończył się przegląd, więc pojechałam na stację diagnostyczną. Miły pan, kompleksowa obsługa, piecząteczka, wpis - jest. Wsiadam do samochodu, on jeszcze za mną krzyczy: "A światła wszystkie są?". "Są!", odpowiadam. I wtedy zaczyna migać kontrolka. Oczywiście, nie mam pojęcia, co to za kontrolka, ponieważ cała instrukcja jest po niemiecku, a ja po niemiecku nie szprechen. Wieczorem ojciec za to mi powiedział, że mi się prawe oko zepsuło. Obie żarówki do wymiany, bo wiadomo, będzie prosto, ładnie i w jednym odcieniu.


Formalności ciągną się od miesiąca, ale wygląda na to, że w tym tygodniu się wszystko definitywnie zakończy. Zadowolona, z uzupełnionym bakiem, jeżdżę tu i tam. I tak sobie myślę, że tyle przeszłam z tym samochodem, ale koniec końców wszystko zmierza w dobrym kierunku.


I wtedy zabiłam zająca. Wraz z zającem zginęło nadkole, pół zderzaka i jeden halogen. A facet u blacharza przez 15 minut się ze mną kłócił, że to musiała być sarna. I nawet ze złożeniem tego do kupy jest problem.


W duchy nie wierzę, w proroków też średnio, ale jedno do końca życia zapamiętam: skupiać się na cudzych dobrach nie będę, chyba że bardzo kogoś nie lubię. Wtedy - jak już się skupię - będę miała pewność, że jakieś cholerstwo mu w końcu na drodze stanie!

wtorek, 20 kwietnia 2010

I nic nie zepsuje mi humoru!

















Nie ma znaczenia, czy to za sprawą korzystnego biometru, cudzej życzliwości czy wyjątkowo dobrej kawy - każdy z nas ma taki dzień, w którym nic nie jest w stanie popsuć mu humoru.

Obudziłam się pięć minut przed budzikiem, co jest zwykle dla mnie ogromną tragedią. Tego poranka jednak czułam, że nic nie zepsuje mi humoru. Spokojnie wstałam, pół godziny spędziłam w garderobie zrzucając z wieszaków stare swetry tylko po to, żeby znaleźć jedną, przyzwoitą bluzkę. Niespiesznym krokiem udałam się do łazienki, namalowałam sobie oczy, po czym... zorientowałam się, że zabraknie mi czasu na śniadanie. Niby żadna nowość, ale przecież obudziłam się pięć minut przed budzikiem! To nic! Nic nie zepsuje mi dziś humoru!

Do firmy zajechałam dwie minuty po siódmej. Cztery minuty po siódmej wpadł szef i ochrzanił mnie za spóźnienie (zapomniałam o powiadomieniu w razie wyłączenia alarmu, które dostaje SMS-em). On również nie zdążył zjeść śniadania, co było bezpośrednią przyczyną obwinienia mnie za wszystkie rozbiory Polski. Nie, tym razem nic nie zepsuje mi humoru!

O siódmej trzydzieści zadzwonił zziajany Zbyszek i poinformował mnie, że w koparce skończyło się paliwo. Uspokoiłam go, po czym - przepełniona optymizmem - zapakowałam do firmowego samochodu trzy puste kanistry i siebie. Dojeżdżałam już do stacji, gdy jadący przede mną kierowca TIR-a uznał, że zatankuje właśnie tam. Dwadzieścia minut oczekiwania, aż pan kierowca zwolni oba stanowiska do tankowania również nie zepsuło mi humoru. Grzecznie poczekałam na swoją kolej, co opłaciło się, a jakże, gdyż za moje kanistry wziął się zabójczo przystojny mężczyzna. Do dziś dziękuję mu za to, że nie zwrócił mi uwagi, że mam dżem na twarzy. Ależ skąd, to również nie zepsuło mi humoru!

Ruszyłam w trasę. Piękny dzień, wiatr włosy rozwiewa... a nie powinien, bo bardzo długo próbowałam je upiąć. Próbuję zasunąć szybę... której nie ma, bo się gdzieś zapadła. Ale nie ma tego złego, przecież nic nie zepsuje mi dziś humoru. Zrobiło się ostro, zrobiło się rajdowo, całe siedemdziesiąt na budziku! Wtem kierowca przede mną gwałtownie zahamował. Ja za kierowcą, za mną zepsute siedzenie, za siedzeniem zepsute żelastwo, a za żalastwem trzy kanistry benzyny spokojnie się położyły. Zjechałam w boczną drogę, co by nieszczęsne postawić. Zatrzymałam się na poboczu, otworzyłam bagażnik, weszłam do niego, wypięłam pupę w celu drzwi podtrzymania, bo siłownik nie działał i w tej pozycji rozpoczęłam proces stawiania. Ręce w benzynie, kolana w błocie, pupa w smarze - nie, nic nie zepsuje mi dziś humoru!

Ruszyłam w dalszą drogę. Traf chciał, że wyjechałam zaraz za traktorem. Spokojnie jednak czekałam, przepuszczając samochody z naprzeciwka. Gotowa do wyprzedzania... zostałam wyprzedzona razem z traktorem przez super wypasioną furę. Za super wypasioną furą z rozpędu ruszyła ciężarówka. Za ciężarówką z rozpędu ruszyłam ja. Jak się po chwili okazało, był to przewóz bydła. Niestety, szyba nadal tkwiła w drzwi czeluściach. Ale i to nie było w stanie zepsuć mi humoru.

Wracałam długo, powoli. Dojechałam do firmy cała i zdrowa. Zadowolona, spokojna weszłam do łazienki. Wciąż na rękach mając smar i benzynę, sięgnęłam po Ludwika, który osamotniony stał na umywalce. Nałożyłam odrobinę na dłoń. W swym wielkim szczęściu i euforii klasnęłam mocno w dłonie (nie pytajcie, dlaczego...). Ludwika na dłoni już nie było, za to zerkał na mnie uroczo z mego biustu. Och, Ludwiku, i ty mego humoru nie zepsujesz! Wróciłam do biura, spokojnie zrobiłam sobie kawę. Wypiłam ją bez większego uszczerbku na zdrowiu, nie licząc wielkiego siniaka na udzie po zderzeniu z biurkiem w drodze do łazienki. Poszłam umyć naczynia.

I wtedy spadł mi kubek...