sobota, 29 maja 2010

Co masz zrobić jutro, odłóż na za miesiąc

Źródło: http://youblog.typepad.com/














- Wiesz, coś w tym jest. Mój znajomy powiedział, że przez lata studiów było chlanie i imprezy, a za pisanie magisterki zabrał się dopiero w maju. Kilka dni z łóżka nie wychodził, laptop mu przegrzał to i owo, ale napisał. Taki był plan. Po co miał tracić czas przez całe dwa lata, rok czy choćby semestr? W zamian dobrze się bawił.

Tak mój przyjaciel skwitował moje donośne pojękiwania z serii "jak mi się nic nie chce, a tyle do roboty... to może jeszcze posiedzę". W sumie niegłupie, pomyślałam i - choć wpadałam na tę myśl często - dopiero teraz wydała mi się genialna, odkrywcza i nie do podbicia.

Na koniec czerwca roku pańskiego dwutysięcznego dziewiątego przewidziano obronę mojej pracy dyplomowej. Wydarzenie to miało być uwieńczeniem moich trzyletnich studiów, czasu pełnego napięcia, oczekiwania, ale i spełnienia. Wymarzony temat, ukochana dziedzina, czyli satysfakcja z tego, że wie się, o czym się mówi. Do napisania wiele, ale za to z jakim dreszczykiem! Świadoma, że wybrany kierunek edukacji (językoznawczy) wymagać będzie ode mnie wielu analiz i żmudnej pracy, zabrałam się do roboty już w listopadzie. Motywowała mnie pani promotor, świetna kobieta, sumienna i bardzo pomocna.

W styczniu ukończyłam pierwszy rozdział, w lutym niemal do końca doprowadziłam analizę. Z racji, że byłam sporo do przodu, nie uczęszczałam na seminaria. Bo i po co? Zamiast wstawać o szóstej, wysypiałam się do ósmej, co, jak myślę, było główną zaletą całej sytuacji. Dokończone podrozdziały sumiennie przesyłałam pani docent mailem, a na poprawki zgłaszałam się pod koniec seminarium. Z początkiem maja praca była gotowa.

Mniej więcej rok temu stałam na dziedzińcu uczelni, rozmawiając z współtowarzyszami studenckiej doli. Jako że terminy obron zbliżały się wielkimi krokami, spotkanie z komisją było głównym tematem naszych rozmów. Po kilku minutach uzbierała się nas spora grupka, więc rozmowa stała się bardziej żywiołowa. - Ja już mam pracę napisaną, zostały mi tylko poprawki edytorskie, drukowanie i mam z głowy - pochwaliłam się nieopatrznie. - Eeee, ja mam dopiero pierwszy rozdział, nie chce mi się - skwitowała koleżanka. Oburzyłam się wielce i tonem belfra poinformowałam ją o ewentualnych skutkach jej niedojrzałej postawy.

Miesiąc później, w tym samym miejscu, rozmawialiśmy wszyscy o efektach naszej pracy. Wszyscy oddychali głęboko tytoniowym powietrzem, uspokajając się po mniej lub bardziej emocjonującej rozmowie. Ja się zdenerwować nie zdążyłam, bo weszłam do sali dosłownie minutę po przyjeździe na uczelnię, toteż z rozbawieniem obserwowałam blado-siną brać studencką. I rozmawiamy. - I co dostałaś? - zapytała życzliwie koleżanka. - Z pracy cztery, doprawdy nie wiem, dlaczego, z obrony za to pięć, bo rozmowa była miła i produktywna - pochwaliłam się znów nieopatrznie. - Eee, to spoko. Mi pracę ocenili na pięć, obronę też, więc luz - odpowiedziała ta sama koleżanka, która miesiąc wcześniej miała napisany jeden rozdział pracy. Zagotowało mnie. I ja się pytam, gdzie tu sprawiedliwość?

Akcja dzieje się pół roku później. Zestresowana biegam po uczelni ze świadomością, że indywidualny tok studiów, który zafundowałam sobie w pierwszym semestrze mojej magisterki, będzie mi się odbijał czkawką jeszcze długi czas. Patrzę na zegarek i już wiem, że nie zdążę zdobyć zaliczenia przed pójściem do pracy. Trudno, zdarza się. Czyżby? Może nie zdarzyłoby się, gdybym nie odkładała wszystkiego na ostatnią chwilę. Gdybym uczęszczała na zajęcia (bo mogłam, specjalnie na tę okazję dostałam od szefowej wpis z góry do grafiku, że w środy mnie nie ma - bo rano zajęcia, a po piętnastej druga praca). Wizja niezaliczonego semestru plątała mi się po głowie od dobrych kilku dni, przybierając na sile z każdą kolejną godziną, w której nie udało mi się zdobyć zaliczenia - bo mnie nie było, więc muszę odpowiadać z całego semestru. I tak z każdego przedmiotu.

Dwa tygodnie później zerknęłam do indeksu. Wszystkie wpisy - są. Średnia - jedna z wyższych podczas moich wszystkich lat edukacji. Zaliczone wszystkie zajęcia z ocenami wyższymi, niż mogłabym się spodziewać po regularnym uczęszczaniu na ćwiczenia. I ja się pytam, gdzie tu sprawiedliwość?

Są ludzie, którzy najefektywniej pracują pod presją czasu. Należę do tej właśnie grupy. Przez długi czas próbowałam się oszukiwać - że sumienność, regularność i oddanie wyjdą mi na dobre, że będę miała więcej czasu dla siebie, że mniej stresu, że efekty zdecydowanie lepsze. A guzik prawda. Już wiem, że za pracę muszę się brać tylko i wyłącznie wtedy, gdy deadline krzyczy: "Jeszcze kwadrans!*". Wtedy wiem, że zdążę, a swoją pracę wykonam naprawdę dobrze. Może zasmucające to dla idealistów - ale nie płaczcie, w sumienności pole do popisu Wam zostawiam, moi drodzy. Czerpcie z tego pełnymi rękoma.



*pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło w tym fragmencie ;-) Polecam: http://gazetawirtualna.pl/artykuly/przy_herbacie_jeszcze_kwadrans,1408.html

poniedziałek, 10 maja 2010

Małomiasteczkowa higiena kolejkowa

Źródło: muzyka.wp.pl













Nie wiem, jak jest w wielkich miastach. W średnich często, a niewielkich notorycznie jestem świadkiem rytuału toaletowego w każdej kolejce, w jakiej przychodzi mi stać.

Dziś wysnułam wniosek, opierając go na wieloletnich właściwie obserwacjach jednostki w tłumie. Tłumem nazywam tu kolejkę w banku, na poczcie i gdziekolwiek indziej, najczęściej w okolicach pierwszego lub piętnastego dnia każdego miesiąca. W mojej głowie pojawiły się dwie teorie - obie, niestety, niezbyt radosne. Albo ja przerosłam swoje rodzinne miasto, albo ono, zapyziale i wesoło, tkwi w martwym punkcie. I nie pomoże tu ani droga krajowa przez centrum, ani druga pizzeria, ani też odnowienie elewacji na którejś z kamienic. Podejrzewam, że nawet nowy bar by niewiele pomógł. Zawsze, niezmiennie i przez kolejne wieki, na tablicy informacyjnej będzie widnieć magiczna liczba jedenastu tysięcy i dwustu mieszkańców, z czego jedna czwarta siedzi na emigracji, a druga czwarta (jakkolwiek to zabrzmiało) studiuje. Z tej drugiej czwartej trzy czwarte zapewne nigdy już do rodzinnego miasta nie powrócą.

Z racji silnego poczucia patriotyzmu lokalnego (jak również braku odpowiedniego współlokatora do potencjalnego mieszkania w mieście, w którym studiuję), moim miejscem zameldowania oraz zamieszkania wciąż jest ta mała mieścinka. Wprawdzie ze ścisłego centrum (choć nie wiem, czy określenie "ścisłe centrum" sprawdza się w przypadku Dąbrowy, brzmi to śmiesznie, nieprawdziwie, bo gdzie tu jakie centrum? Centrum raz jest, a raz go nie ma - zależy, w którym miejscu sobie człowiek na plantach stanie) wyprowadziłam się kilka lat temu na tzw. przedmieścia (co jest kolejnym niefortunnym wybrykiem języka, bo jak można mieszkać na przedmieściach, skoro miasto, przed którym się mieszka, ciężko miastem nazwać? Prędzej by się chyba "przedmieścinka" nadała), niemniej jednak do rynku niedaleko, bo kilka kilometrów, a i pod tym samym kodem pocztowym wciąż istnieję.

W mieście, jeśli nie jestem przejazdem, to bywam bardzo rzadko. Jak się wyjdzie na rynek, to się mija albo staruszków, albo dzieciaki, albo małżeństwa z okolicznych wiosek z rozwrzeszczanym dziecięciem w pakiecie. W związku z powyższym, niewiele jest tam atrakcji, które byłyby w stanie przyciągnąć mnie choć na kilka chwil. Wyjątkiem są dni przed świętami jakimikolwiek, wtedy wszyscy znajomi ze studiów zjeżdżają i można iść do baru uporządkować doznania - albo po Pilchowemu, czterema pięćdziesiątkami, albo spokojnie, ospale upić się piwem. Poza tym jednak - nic. Jestem w mieście tylko i wyłącznie wtedy, gdy sytuacja mnie naprawdę do tego zmusza.

Trzy są takie sytuacje: 1) listonosz zostawił awizo i trzeba jechać po paczkę, 2) ja muszę wysłać paczkę, 3) muszę komuś wpłacić pieniądze. Pierwsza sytuacja jest złem koniecznym - jak się chce wiedzieć, co dobrego w paczce przyszło, to trzeba się poświęcić. Drugą sytuację zawsze odwlekam w nieskończoność, aż potencjalny odbiorca zaczyna rzucać obelgami w moim kierunku. Z trzecią sytuacją podobnie jest jak z drugą. Wyjątkiem jest długo wiszący nade mną dług, którego wprawdzie spłacać nie muszę raz-dwa, ale dość mam świadomości, że nie mam czystego konta.

Los się oczywiście na mnie mści za wszelkie ociąganie się i poślizg w terminach, więc za każdym razem, gdy wchodzę na pocztę lub do banku, przede mną rozciąga się malowniczy obraz około piętnastu wkurzonych osób i jednego klienta przy okienku, który ze zdenerwowania czerwieni się, sapie i upuszcza wszystkie kwitki - bo mu się długopis wypisał, bo nie wziął dowodu, bo zabrakło złotówki. Z racji, że nie należę do typów, które się ogromnie w kolejkach niecierpliwią, a wszędzie się zawsze pierwsze pchają, staję zawsze spokojnie na końcu kolorowego węża i poczyniam pewne obserwacje.

Widok to niczym z kiepskiej, starej, polskiej komedii. Mniej więcej połowa kolejki to dospodynie domowe, które "na chwilę" wybiegły pozałatwiać sprawy na mieście. W pomiętym dresie, z tłustymi włosami i plamą sosu na piersi. Te zazwyczaj stoją niecierpliwie, fuczą, klną pod nosem, stukają palcami w blat, a gdy już stoją przy okienkach, w oczekiwaniu na swoją kolej, przeglądają się w szybce i nagle jak nie hukną na swoich biednych mężów: "Czemu mi, cholera, nie powiedziałeś, że się rozmazałam!?".

Jeśli już jakiś pan stoi w kolejce, zazwyczaj wygląda na smutnego i zastraszonego - przez małżonkę, dzieci, sąsiada i jego chomika. Strach się przesunąć o jedno miejsce, bo szuranie butów powoduje, że biedny chłopina podskakuje, a potem przez piętnaście minut ściera krople zimnego potu z czoła. Często towarzyszy mu córka bądź wspomniana już małżonka. Te zajmują miejsca w loży prześmiewców, przy stoliku, który - podczas ich pobytu w placówce - absolutnie nie może posłużyć za stanowisko do wypełnienia druczku czy podpisania koperty. Nie i już!

I wtedy przychodzi czas na dzieci. Dziewczynki, chłopcy, trzy-, pięcio- i ośmioletni wysłannicy diabła, których zadaniem jest przygotować świat na Apokalipsę. Jest pełno wrzasku, płaczu, plam po złamanych długopisach i pieluch, które właśnie w tamtej chwili wypadałoby zmienić.

Bez mała każdy z wyżej wymienionych po kilku minutach rozpoczyna toaletowy rytuał. Tak więc mamy elegancką czternastoletnią córkę z torebką od Frady, która dłubie sobie w uchu, a potem sprawdza, co wydłubała. Jak nic nie wydłubała, to bierze sprawę na sposób, ślini palec i dłubie dalej. Mamy też syna, któremu się majteczki wcięły w miejsce wiadome, ale jemu wybaczymy, on dopiero w tym roku miał pierwszą komunię. Obok stoi mama, pani z blond pasemkiem i pięciocentymetrowymi odrostami, w jeansowych spodniach siedem ósmych i welurowej bluzie koloru biskupi róż. Czasu tracić nie przystoi, więc bierze się za manicure - obgryza paznokcie wytrwale, aż się krew poleje - i już jest cały zabieg do przodu, ile czasu zaoszczędziła!

Zaraz za mną największy koszmar, jaki mnie spotyka we wszystkich instytucjach - mlaskający pan. Mlaskający pan to ktoś taki, co to obiad zjadł dopiero, a stojąc w kolejce ma chwilę na przegląd uzębienia i ewentualną korektę środowiska. Mieli językiem, mlaska, cmoka, robi to dziwne coś, co brzmi jak zasysanie powietrza z oślinionej skuwki (wiem, trzy lata w podstawówce siedziałam w ławce z taką jedną...). Jak już mu się uda doprowadzić swą jamę ustną do porządku, mlaska ukontentowany, a ja się zastanawiam, czy naprawdę tak bardzo mi na tej paczce zależy, czy wysyłki nie mogę jeszcze o dzień przełożyć, czy na pewno chcę dziś spłacać wszystkie długi.

Zastanawiałam się przez dłuższy czas, gdzie są "swojaki". Tacy, co to ani nie mlaskają, ani w nosie nie dłubią, ani nie robią z palców patyczków do uszu, a na dodatek jeszcze ładnie pachną. Przecież nie wszyscy wymarli, nie wszyscy powyjeżdżali, nie wszyscy studiują gdzieś daleko. I wtedy sobie uświadomiłam, że wszyscy za to korzystają pewnie z kont internetowych. I zapłakałam nad własnym losem. Bo ja też korzystam, ale wypłata nim przyjdzie, to już rozdysponowana, więc później pokutuję długimi godzinami w otoczeniu, bądź co bądź, swoich pobratymców.