środa, 21 października 2009

Analfabetysm fturny

W wieku komputerów, w dobie Internetu, w dniu lekcji języka angielskiego podszedł do mnie uczeń. Ni genialny, ni beznadziejny - ot, trzynastolatek. Podszedł z zeszytem otwartym na homełork i merdając mi tą makulaturą przed nosem mówi: prze pani, bo ja zapomniałem tych wyrazów wypisać, znaczy się wypisałem, ale nie pięć tylko trzy, więc tak... i już nie słucham dziada, bo moje strzelające błyskawicami spojrzenie spoczęło na zdaniu, cytuję: wypisz pienć wyrazuf, kture będo... Posłusznie melduję, iż mimo mojej osobistej furii, niczego nieświadom uczniak uszedł z życiem. I w kółko, i w kółko, i od nowa pojawia się ta straszna, przerażająca i utarta jednocześnie moralizatorska nuta: bo nie czytają książek! Jednak czy to tylko od oczytania zależy?
Do tej pory nauczycielstwo nie było tematem popełnianych przeze mnie notatek, ale - jak to mówią - przyszła kryska na matyska, więc i nauczycielom (mnie też niby, ale się wykpię i siebie nie ochrzanię!) oberwać się musi.
Dawno, dawno temu, bo cały rok z miesiącem, miałam przyjemność (o dziwo) uczyć języka polskiego w kilku klasach gimnazjalnych w zacnym gimnazjum nr X im. Y w mieście o przepięknej nazwie Z. W sumie w ciągu miesiąca udało mi się poznać ok. dziewięćdziesięciu całkiem znośnych gimnazjalistów. Na lekcjach było raz lepiej raz gorzej, niemniej jednak dobrze ich wspominam i śmiem twierdzić (za comiesięcznym potwierdzeniem pewnego nadgorliwca), że oni mnie również. Lubili interpretować poezję, tworzyć inscenizacje, a nade wszystko rywalizować o plusy. Plusy zgarniali głównie przy gramatyce, kiedy zadania robili na wyścigi. Piękne czasy. Sielanka się skończyła po dyktandzie. Po spędzeniu wieczoru nad dziewięćdziesięcioma (około - cały czas) pracami, wpadłam w otchłań rozpaczy. Na wszystkie te pracy dokładnie TRZY były napisane na ocenę pozytywną. Znów pobrzmiewa to echo: bo nie czytają książek! Zgadzam się - ja czytałam, byków nie sadzę, ale za to nie znam ani jednej zasady ortograficznej. Ale nie tak szybko...
Następnego dnia przytargałam do szkoły się, a za mną moją pokiereszowaną belferską wiarę, która pałą po łbie dostała (bo przecież wiadomo, o jaką pałę chodzi...). Jako oczywista praktykantka powlokłam się do mojej opiekunki i podzieliłam się z nią informacjami odnośnie dyktanda. I mówię, że same banie, trzy tylko oceny pozytywne, ja nie wiem, co mam z nimi zrobić, poprawa? Ołówkiem te oceny wpisać do następnego dyktanda? I właśnie wtedy moja belferska wiara pochowana została, pochowana twarzą do dołu i poza cmentarzem! Spokojnie, ja wiedziałam, że tak będzie, nie ma sobie co głowy zawracać, proszę tych ocen nie wpisywać i przejść do następnego tematu. Po pozbieraniu szczęki z podłogi, ochłonięciu i niejakim uodpornieniu się na otoczenie pokoju nauczycielskiego, zaczęłam się zastanawiać, czy taka postawa jest wybrykiem charakteru czy efektem obycia się belfra z nauczaniem i znudzenia, wielokolorową przecież, rzeczywistością. Obawiam się jednak, że nie dowiem się tego nigdy, gdyż takiego wybryku charakteru nie posiadam, a znudzić się nie mam czym, bo w szkołach etatów notorycznie brak.
W związku z tym, że każda baja oprócz morału ma szczęśliwe zakończenie, tutaj też się ono znalazło. Otóż okazało się, że zdecydowana większość uczniów woli nauczyciela, który wymaga, a nie tego, który macha ręką, bo i tak wiedział, że tak będzie. I w chwilach zwątpienia w swe umiejętności metodyczne czytam te zdania kilka razy: Czy będzie miała Pani jeszcze praktyki w naszym gimnazjum? Pytam, ponieważ lekcje z Panią były dużo ciekawsze niż lekcje z Panią XYZ ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz